środa, 21 listopada 2012

Od ponad tygodnia każdy dzień rozpoczynam przeglądem prasy online, co w normalnych warunkach jest rzadkością. Nietrudno zgadnąć skąd ta zmiana. Izrael od 8 dni przeprowadza operację "Pillar of defense" w strefie Gazy i mamy coś w rodzaju wojny w sąsiedztwie. Pierwszy raz w życiu słyszałam alarmy przeciwrakietowe - nawet nie jestem pewna jak to się po polsku nazywa, tak dalece jest to obce polskim realiom. A tymczasem tutaj, nie tak daleko od Jerozolimy naprawdę spadły pociski (krążą plotki, że leciały one nie z Gazy a z Betlejem), w Tel Awiwie dzisiaj wybuchnął autobus i ludzie zostali ranni. Nie wspominam nawet o Gazie, gdzie jest jatka i giną ludzie. To dzieje się 80 km stąd.
Ale Jerozolima jest spokojna. Ostatni alarm słyszeliśmy wczoraj w porze obiadu. I nie przestaliśmy nawet pić herbatki - tak bezpiecznie jest na starym mieście. Nikt z Hamasu nie będzie strzelał przecież w Meczet Omara oddalony o rzut beretem. To zbyt newralgiczny punkt, żeby cokolwiek mogło się stać.
Ostatnie wydarzenia prowokują wielu moich znajomych do intensywnych dyskusji na tematy polityczne, każdy ma swoje zdanie na temat winnych tego, co oglądamy. Jedni oskarżają głównie Izrael za atak na strefę Gazy przede wszystkim z powodu obecnych tam cywilów, którzy bardzo cierpią, giną kobiety i dzieci. I nie da się temu zaprzeczyć w żaden sposób. Ja sama nie jestem w stanie sobie wyobrazić jak to jest być tam teraz. Co więcej - jest mi bardzo łatwo o tym nie myśleć. To niemalże jak inna planeta.
Z drugiej strony są ci, którzy podzielają izraelski punkt widzenia. Hamas zaatakował, wystrzelił około 100 rakiet zanim Izrael odpowiedział. I to Hamas jest winny temu, że teraz Palestyńczycy w strefie Gazy są narażeni na śmierć i cierpią z powodu izraelskiej ofensywy.
Każda strona  ma swoje racje a ja nie jestem chyba na tyle kompetentna, żeby je tutaj dokładnie przedstawić. Odsyłam do prasy izraelskiej i do międzynarodowych serwisów informacyjnych jak CNN, które prezentują również palestyński punkt widzenia.
Niemniej jednak chcę zauważyć jedną rzecz, która przy okazji tego konfliktu bardzo rzuca się w oczy. Dzisiaj przy obiedzie rozmawiałam o tym ze znajomymi. Wojny rodzą się w sercu człowieka. Konkretne osoby nienawidzą konkretnych osób, pielęgnują w sobie chęć zemsty i to ich zaślepia, rozciągając tę nienawiść na całe narody. Małe arabiątka-muzułmaniątka ze starego miasta rosną w społeczności, w której najlepszym prezentem dla dziecka jest plastikowa giwera i potem biegają z nimi udając, że się zabijają.
Sądzę, ze dopóki nie wychowa się pokolenia zdolnego przebaczać, a nie strzelać - już od przedszkola, będzie bardzo trudno o pokój. Bo to mentalność musi się zmienić. Tutaj każdy ma rację i nikt nie chce zapomnieć o najdrobniejszej krzywdzie.
Stąd cała ta zadyma.



niedziela, 21 października 2012

Mamy bez wątpienia jesień.
Moja słowiańska dusza wyczuwa, że gdzieś za siedmioma morzami, za siedmioma rzekami, w miejscu gdzie się urodziłam, życie zaczyna się układać do snu w korzeniach drzew, liście usychają i opadają, dając wcześniej wspaniały koncert na sto pięćdziesiąt odcieni pomarańczu.
Nawet tutaj, w ciepłych krajach, gdzie jak pisze Baczyński „ptaki powrotne umierają wśród pomarańczy na rozdrożach”, zawitał zmierzch lata, delikatniejszy, jakiś bardziej nieśmiały, ale wyczuwalny. Zmieniło się światło, słońce jakby się trochę zmęczyło. Niebo w nocy wygląda zupełnie inaczej, gwiazdy zmieniły miejsca, szykując się na zimę. Ale nade wszystko poznaję jesień po tym co we mnie. Opanował mnie ten refleksyjny, leniwy nastrój jesienny. Kiedy człowiek tylko czytałby, pisał i popijał kolejne rozdziały herbatką z miodem. I może jeszcze reflektował nad życiem.
W rzeczy samej mam ostatnio dużo przemyśleń. Natury filozoficznej.
O człowieczeństwie, bo w przeciągu ostatniego tygodnia miałam okazję zaobserwować trzy ciekawe osoby. Bardzo rożne. Jedną z pozycji widza, dwie z pozycji słuchacza. Każdy ze swoim mikrokosmosem i z pewnym dziełem, które może o nim świadczyć, mówić niejako za niego. Pierwsza osoba – znany artysta, urodziny jeszcze przed wojną. Dzielny sceptyk. Tak bym go podsumowała. Ale szalenie inspirujący, konstruktywny, młody duchem  i przede wszystkim obdarzony poczuciem humoru. To, co zrobił bardzo osobiste, przefiltrowane przez jego historię życia i wrażliwość. Nie czuć żadnego międzypokoleniowego dystansu. Świetnie się rozmawia. Jak z o wiele starszym bratem, który zachęca do podjęcia wysiłku, do zmierzenia się z życiem. Do podążania za pasją. Całe jego życie przemawia za tym.
Druga osoba – też artysta. Młody jeszcze, ale niebywale utalentowany. Wnoszący zupełnie nową jakość do dziedziny sztuki, której się poświęcił. Piękny mężczyzna a jednak jako człowiek jakiś nieprzekonujący. Genialny performer, a jednak uznał za stosowne nie wystąpić w pełnej przytomności, a w odmiennym stanie świadomości. To ciekawe jak stan wewnętrzny twórcy promieniuje na dzieło. Mimochodem gdzieś wycieka. I jeśli ktoś nie jest pogodzony ze sobą, jeśli nie ma się dobrze w swojej skórze – to również jego sztuka na tym cierpi, wkrada się w nią fałszywa nuta, niekoherentność. Widz wyczuwa, że oto serwują mu tu jakiś chłam, nawet jeśli forma jest doskonała. Ja wyczuwam. Że twórcy nie ma w tym co stworzył. Puste oczka mówią mi o tym, że wspaniała forma stała się tylko wydmuszką. Albo balonem. Napompowanym przekonaniem o własnej świetności.
Trzecia osoba –  nie artystka, chociaż z aktorskim wykształceniem. Bardzo piękna, zdolna i przedsiębiorcza dziewczyna, z którą miałam wczoraj niespodziewanie długą i poważną rozmowę. Zostawiła dobrze płatną pracę, żeby wyjechać na kraj świata (nie tutaj, na inny kraj) i pomagać dzieciom z ulicy. Małym zafajdanym zwierzątkom, które się prostytuują i zawsze są na haju. Uważa to, za najpiękniejsze doświadczenie w swoim życiu.  Aż trudno w to uwierzyć, bo historie, które opowiedziała mrożą krew w żyłach. Opowieści o degrengoladzie i degradacji człowieczeństwa. O dziesięcioletnich dziewczynkach, które rodzice zmuszają do zarabiania na życie własnym ciałem. A ona wierzy w to, że każdy człowiek na w sercu światło i że niektórym po prostu trzeba pomóc je odnaleźć i pielęgnować, żeby nie zgasło. I żeby mogli za nim iść.
Bardzo mnie poruszyła konfrontacja tych trzech figur. Bo odkryłam coś niesamowitego. Że nie bardzo się liczy jak bardzo jestem utalentowana. Liczy się co z tym robię. Jak podchodzę do życia. Bo mogę stawić mu czoła z pełną świadomością problemów. Mogę też  po prostu szukać sposobu ucieczki od rzeczy, które mnie przerastają. Starać się znieczulić i odciąć od rzeczywistości – zamiast stanąć do walki, ryzykując, że mogę ucierpieć. Jestem pełni człowiekiem, gdy nie boję się zanurzyć w rzeczywistości, gdy biorę ją na trzeźwo w całej okazałości. I co ciekawe, w sztuce też jakoś bardziej poruszają prawdziwe emocje, które z niej emanują, niż najdoskonalsza forma podszyta pustką.
Ale ostateczny wniosek, który pragnęłam przekazać, jest następujący – o moim człowieczeństwie nie decyduje mój talent. To jak bardzo jestem piękna, inteligentna czy uzdolniona. Najważniejsze jest czy i jak relacjonuję się z innymi. Czy jestem dostatecznie odważna, żeby świadomie brać udział w życiu. 





wtorek, 2 października 2012

Pro tramp raz jeszcze czyli dokąd może zaprowadzić rozmowa z izraelskim żołnierzem


Poniedziałek wieczorem, pierwszy dzień października, Derech Hebron 28.Koncert Mosha Ben Ariego w Zappa Club. Fenomenalny występ, świetne miejsce, wspaniała publiczność.
Historia jest warta opowiedzenia.
Mosh Ben Ari jest izraelskim muzykiem, o rosyjsko–jemeńsko–irańskich (lub irackich?) korzeniach, obracającym się w swojej twórczości w ramach reggae, popu i muzyki świata. W latach dziewięćdziesiątych założył zespół Sheva, popularyzujący ideę pojednania izraelsko–palestyńskiego. Bardzo ciekawa postać, a przede wszystkim świetny performer dysponujący pięknym, wibrującym głosem (i dreadami do pasa), który brzmi świetnie zarówno w lirycznych balladach jak i skocznych piosenkach w sam raz dla wielbicieli reggae.
Interesujące jest to w jaki sposób weszłam w kontakt z jego muzyką, ponieważ stało się to zupełnym przypadkiem. Nie słucham tu radia ani nie oglądam telewizji. Zwykle nową muzykę poznaję dzięki linkom znajomych na fejsbuku albo na zasadzie polecenia przez osoby, których gust muzyczny oceniam pozytywnie.
Ale nie tym razem.
Jakiś miesiąc temu przemieszczałam się z G. i F. stopem do Galilei (szabat, nie ma autobusów) i jedną z osób, która się nad nami ulitowała był młody chłopak, myślę, że około dziewiętnastoletni, żołnierz na przepustce, który jadąc słuchał muzyki. Szczególnie jedna piosenka bardzo mi się spodobała, więc zapytałam co to jest i dowiedziałam się, że to Mosh Ben Ari. Z niejakim trudem zapisałam to po hebrajsku w kajeciku i obiecałam sobie to wygooglować, myśląc, że kto to słyszał tak się nazywać.
I tak się zaczęło… znalazłam na youtubie szeroki wybór kawałków Mosha i nie mogłam przestać go słuchać. W domu, w pracy. Na okrągło. Zupełnie wciągnęło. Nie tylko mnie, ale i G.
Niesamowita dawka pozytywnej energii. Chce się żyć dzięki tej muzyce.
I, znowu całkiem przypadkiem, pewnego razu rzucił nam (mi i G.) w oczy plakat  reklamujący koncert Mosha w Jerozolimie. I obiecałyśmy sobie, że pójdziemy. Co niniejszym zrobiłyśmy. Koncert był tak inspirujący, że postanowiłam się podzielić swoją radością. Samo miejsce jest świetne, bo jest to klub muzyczny, ale połączony z restauracją, można tam przyjść najpierw na kolację a potem cieszyć się wspaniałą muzyką na żywo. Ascetyczny wystrój w ciemnych kolorach, zgodnie z obecnymi trendami. Kelnerzy uprzejmi jak nie w Izraelu. Pełno ludzi w różnym wieku, nawet lekko ortodoksyjnych. Wszędzie słychać tylko hebrajski. Czułam się chociaż trochę zinkulturowana.
Co prawda w trakcie występu niewiele zrozumiałam, ale to nic nie szkodzi. Nauczę się jeszcze hebrajskiego i będę śpiewać rozumiejąc słowa. Bo na razie po prostu zapamiętałam niektóre refreny i powtarzałam je jak papuga. Trudno, treść niedostępna, skupiłam się na formie i to tym razem mi wystarczyło. Byłam poruszona tymi melodiami, ale też bardzo-bardzo-bardzo radością jaką mieli z grania muzycy. Bo to przechodzi na odbiorcę. Nic więc dziwnego, że po kilku kawałkach niewiele osób zostało na swoich miejscach. Większość wstała i zaczęła tańczyć. Zapamiętałam szczególnie dwie osoby z tego tłumku. Szczuplutką dziewczynę w bieli, z widocznym już ciążowym brzuszkiem, która spokojnie gibała w objęciach męża/chłopaka. I „promieniejącą czterdziestkę” – piękną dojrzałą kobietę o twarzy, z której emanowała taka radość, że zupełnie mnie to poraziło. Widać było, że nie jest młodziutka, że może ma już własne duże dzieci i na pewno bagaż doświadczeń. Niemniej jednak zachowywała się jakby dopiero co wyszła z raju. Świeża i ujmująca jak Ewa zanim słyszała o jakimkolwiek wężu. Wydawało się, że jest sama na sam z muzyką, że ta muzyka w niej się przelewa kaskadami i na zewnątrz ujawnia się jako światło spontanicznie bijące z jej rysów i ruchów. Nie mogłam po prostu oderwać od niej wzroku – bo świeżość i radość chyba zawsze tak przyciąga.
Nie mam pojęcia jak to się stało – szłam na koncert podekscytowana, ale zestresowana różnymi wydarzeniami zeszłego tygodnia, z bólem głowy i kręgosłupa, zmęczona po pracy. Trochę jęcząca i marudna. Nawet w pewnym momencie chciałam wracać do domu i iść spać. A po koncercie nie mogłam przestać się uśmiechać. Po prostu nie mogłam. Zaczarowało. Mnie.
Mosh Ben Ari.
מוש בן ארי
Serdecznie polecam.


środa, 26 września 2012

Zamknięcie Yom Kippur

Zgodnie z moim zamiarem udałam się pod Kotel, z G. i z D. (D. jest Włochem, katolikiem, ale z kipą wyglądał na Żyda). Spędziliśmy tam chyba dwie godziny, najpierw po prostu siedząc na ziemi, potem podeszliśmy bliżej muru, żeby widzieć co się dzieje.
Na placu nie było zbyt dużo ludzi, w każdym razie ja spodziewałam się jakiegoś niezwykłego tłumu, a tymczasem było dość luźno. Wiele osób ubranych zwyczajnie, nie tylko na biało. Dużo bardzo młodych (=młodszych ode mnie). Pod samą Ścianą biało. Po męskiej stronie od tałesów. Po żeńskiej  - od sukienek i chust.
Początkowo nie działo się nic, co mogłoby mi, gojce, cokolwiek powiedzieć. Przebieg celebracji pod Ścianą był spokojny i bardzo indywidualny. Mężczyźni modlili się w grupach, każdy w swoim rytmie i trudno było z daleka rozeznać czy usłyszeć co właśnie mówią. Na początku był to zwykły szum zmieszanych głosów, ale tuż po szóstej, kiedy dzień się kończył mogłam rozpoznać, że niektóre grupy mówią np. Szema albo, że "na drugi rok w Jerozolimie". Aczkolwiek nie dawało to wrażenia jakiejś jednolitej liturgii, tylko indywidualnych bądź grupowych modlitw.
Również dźwięk szofara powtarzał się kilka razy i właściwie nie wiadomo było "czy to już" czy nie. "Już" dla każdego było w trochę innym momencie najwyraźniej.
Najbardziej chyba poruszyło mnie kiedy już po zakończeniu modlitw przyniesiono jakieś słodkości i wodę, i wszyscy zaczynali naraz jeść i rozmawiać. Spotkaliśmy znajomych księży i seminarzystów, wszyscy w kipach wyglądali na grupę z jakiejś jesziwy. Kiedy rozmawialiśmy grupa mężczyzn w przepięknych tałesach szła tuż obok przez środek placu tanecznym krokiem, śpiewając. Cała kolumna, szli rzędami, może po 4 osoby w rzędzie i widać było jak bardzo się cieszą.

Teraz czekam na Sukkot. To już niebawem - niedziela wieczorem. I zamierzam w końcu pójść do synagogi.

wtorek, 25 września 2012

Tutaj minęła północ. W Polsce chyba też, bo ostatnio zmieniliśmy czas na zimowy, a w Polsce chyba wciąż letni...
Byłam na spacerze z G., wyszłyśmy ze Starego Miasta Bramą Nową i potem w lewo ulicą króla Dawida. Zrobiłyśmy kółeczko w stronę Kiryat Shmuel, koło Jerusalem Theater i rezydencji prezydenta, żeby wrócić Bramą Jafską. Ulice rzeczywiście puściuteńkie, tu i tam ludzie przemieszczający się pieszo. Różnie - jedni pojedynczo, inni małymi grupkami. Rzeczywiście większość z nich ubrana na biało i w crocsach lub innych butach nie ze skóry. Niektórzy mężczyźni w powiewających na wietrze tałesach lub w dziwnych dla mnie białych kitlach.
Miasto ciche jak w szabat do potęgi entej. Migające pomarańczowe światła na skrzyżowaniach. I ludzie chodzący środkiem ruchliwych zwykle arterii komunikacyjnych.
Jesteśmy poza czasem.


יום כיפורים
Yom Kippur

Za kilka chwil zaczyna się najważniejszy dzień w roku żydowskim. Shabbat shabbaton. Dziesiąty dzień miesiąca Tiszri, w którym zadecydują się losy każdego na cały, świeżo rozpoczęty rok 5773. Ostatni moment na przebłaganie Boga, żeby umieścił nasze imię w Księdze Życia, zamiast w Księdze Śmierci.
De facto temu poświęcone są pierwsze dni nowego roku, który rozpoczął się niedawno (Rosh Hashanah) - pokucie, oczyszczeniu i pojednaniu, noszą one nazwę Strasznych Dni (yam'im nora'im). Według tradycji żydowskiej w Rosh Hashanah (Nowy Rok) Bóg zapisuje przeznaczenie sprawiedliwych w Księdze Życia, a przeznaczenie grzeszników w Księdze Śmierci. Większość ludzi jednakże ma 10 dni na "przekonanie" Boga, oczyszczenie się i pokutę - jest to czas między Rosh Hashanah a Yom Kippur. W ten ostatni dzień przeznaczenie człowieka zostaje przypieczętowane. Jest to również jedyny dzień, w który Szatan nie oskarża przed Bogiem synów Izraela i jest nieszkodliwy. Przez cały Yom Kippur bramy nieba pozostają otwarte i Bóg przyjmuje wszystkie prośby, wraz z zamknięciem święta, o zachodzie słońca, z dźwiękiem szofaru bramy nieba zamykają się.

Kiedyś, kiedy Izraelici mieli swoją świątynię, w Yom Kippur Najwyższy Kapłan (Kohen Gadol) składał jednego kozła jako ofiarę przebłagalną dla Pana, kropiąc jego krwią Święte Świętych, a na drugiego nakładał ręce i wyznawał nad nim grzechy narodu. Drugi kozioł wypędzany był na pustynię/tereny niezamieszkałe dla Azazela. W czasach II Świątyni w ten dzień Kapłan wypowiadał też na głos imię Boga - YHWH.
W czasie Yom Kippur nie je się i nie pije, nie nosi skórzanych butów ani pasków, nie można się myć ani namaszczać ani mieć żadnych kontaktów seksualnych. Wiele osób ubiera się też na biało. Jest pięć nabożeństw, ponoć synagogi i ulice są pełne. Niedługo zobaczę. Jest prawdą, że już od kilku dni przez Stare Miasto przewijają się tłumy Żydów, idące pod Kotel, żeby modlić się o dobre przygotowanie do Yom Kippur. Tysiące ludzi. Wszystko było zakorkowane.
Ale dzisiaj i jutro ruch się skończy. Komunikacja publiczna nie będzie działać, większość ludzi nie będzie też używać swoich środków transportu. Tylko nóżki. Telewizja i radio też się wyłączają. I to jest zupełnie niezwykłe, bo nawet nie-pobożni Żydzi poszczą i stosują się do tych ograniczeń. Cały kraj się zatrzymuje na jeden dzień. Na 25 godzin, bo ten dzień tyle będzie trwał.
Brzmi to jak koniec świata. I tak po troszę jest, bo to na Yom Kippur ma ponownie przyjść Mesjasz i to z Yom Kippur są związane oczekiwania eschatologiczne i Sąd Ostateczny.
Ja wybieram się jutro na zamknięcie święta, pod Kotel na modlitwę Ne'ila, bo w synagodze i tak nic nie zrozumiem. A poza tym, chyba jako jedna z niewielu w Izraelu - pracuję...
Dla tych, którzy chcieliby wiedzieć więcej polecam następujące strony:
http://www.hebrew4christians.com/Holidays/Fall_Holidays/Yom_Kippur/yom_kippur.html
http://embassies.gov.il/warsaw/newsAndEvents/Pages/2012-09/Obchody-swieta-Jom-Kipur-w-Izraelu.aspx

piątek, 3 sierpnia 2012


Drugi z tramp-tripów odbył się w zdecydowanie przeciwnym kierunku, bo na północ. Zresztą został niejako wymuszony przez okoliczności, bo musiałyśmy się dostać na Górę Błogosławieństw, za Tyberiadę w piątek popołudniu/wieczorem czyli już w szabat. Ostatni autobus odjeżdżał z Jerozolimy o 14.00 - więc kiedy jeszcze byłyśmy w pracy. Nie mogłyśmy się zabrać z nikim znajomym - co było robić… poszłyśmy znowu na stopa.
Niedaleko wjazdu do tunelu , przy Hebrew Univeristy jest przystanek, który świetnie się do tego nadaje. Ruch całkiem całkiem. Niestety ludzie jakoś niechętni, żeby się zatrzymać. W końcu zabrał nas jakiś starszy pan jadący do Maale Adumim. Niezbyt rozmowny, ale bardzo miły. Zostawił nas przy głównej drodze, zjeżdżającej ku Morzu Martwemu i kazał nam na siebie uważać. Potem ponownie upłynęło trochę czasu zanim ktoś się zatrzymał. Tym razem para jadąca nad Morze Martwe. Ona Izraelka, widać to od pierwszego wejrzenia. Ciemne kręcone włosy, pociągła twarz, szczupłe ręce o długich palcach. Skupiona na drodze i na rozmowie z nim. On jak się okazało Australijczyk, z Melbourne. Blondyn, jasne oczy, wielki tatuaż na lewym ramieniu. Bardzo pogodny, jak dowiedział się, że chcemy jechać do Australii to opowiedział trochę o swoim mieście. Że stolica kultury, mnóstwo wydarzeń artystycznych. Słowem poleca.
Zostawili nas przy skrzyżowaniu, gdzie droga nr 90 prowadząca do Bet Shean odbija na północ. Słońce chyliło się już ku zachodowi a przed nami było wciąż sto trzydzieści kilometrów do pokonania. Jakiś przystanek w dziczy, na pustyni judzkiej. „W koło żywego ducha” jak śpiewa Kazimierz Grześkowiak. No nic, siedzimy sobie. Czas płynie, przejechało kilka samochodów. Może cztery, pięć. Puściuteńko. Zatrzymał się jakiś chłopak jadący do kibucu (Argaman?) po drodze. Super. Byle do przodu. Zostawił nas przy naprzeciw stacji benzynowej na przystanku. Pomyślałam wtedy, że skoro jest stacja to nawet jeśli nikt nas stamtąd nie zabierze – przeżyjemy noc bez problemu. Ale niebawem zatrzymał się autobus. To  zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Złapać na stopa pusty autobus turystyczny. Pan kierowca wyglądał trochę na mruka (fizjonomia Ropucha, powiedziałabym), ale okazał się w porządku. Jechał prawie do Bet Shean.
Przed Bet Shean jest check-point znany z dokładności kontroli jakie tam są przeprowadzane. I kiedy tam dojechaliśmy (było już ciemno) oczywiście musiałyśmy się pofatygować na kontrolę i udzielić odpowiedzi na pytania co robimy w Izraelu, skąd się wzięłyśmy w autobusie etc. I pan kierowca wiedząc ile to może trwać mówi nam, że on nie może na nas czekać, bo nie wiadomo ile to zajmie.
Ale tutaj na wysokości zadania stanęli izraelscy żołnierze. Kontrola była szybciutka a pan kierowca został zatrzymany przez nich do momentu kiedy ją przebrnęłyśmy.


I tak dojechałyśmy do kolejnego przystanku, gdzie spotkałyśmy chłopaków na przepustce, okazali się bardzo pomocni, bo dzięki nim złapałyśmy kolejnego stopa – dziewczynę, która zabrała nas do Tsemach. Gali. Okazało się, że jej babcia urodziła się w Polsce, opowiadała nam o tym jak ściągnęli dla niej z Internetu na urodziny „sto lat” po polsku i jak babcia się cieszyła. Poza tym mówiła trochę o Israel Trail (http://www.israeltrail.net/), który przeszła w zeszłym roku i o tym jakim fenomenalnym było to przeżyciem. Zostawiła nam do siebie kontakt.
Zanim dotarłyśmy do Tyberiady jechałyśmy jeszcze trzema samochodami. Okazuje się, że finisz czasem jest najtrudniejszy (bo Tsemach jest już całkiem blisko). Byłyśmy tam na 22.00 a wyjechałyśmy ok. 18.00.
Trochę to zajęło, ale cel został osiągnięty.




Czwartek. 
Kolejny dzień izraelskiego lata. Kolejny dzień ramadanu. Kolejny dzień pracy. Kolejny dzień kiedy połączenie z internetem jest nie lada problemem. Baza danych - nasze narzędzie pracy - zawiesza się co krok. Powtarzam te same operacje to kilkanaście razy bo nic się nie zapisuje. I ciągle widzę to samo "errore nel carricamento dei dati". Mam ochotę mówić do mojego komputera wszystkimi znanymi mi obelżywymi słowami. Tyle, że dziś to nie jego wina. No i nie jestem do końca pewna czy by się na mnie nie obraził. I na przykład nie odmówiłby mi współpracy...
A tego chciałabym uniknąć :)

W ramach autoterapii napiszę o jednym z dwóch ostatnich tramp-tripów ("tramp" to po hebrajsku to autostop). W ten sposób przypomnę sobie, ze Izrael to nie tylko Jeruzalimie.
Od dłuższego czasu miałam ogromną ochotę na jazdę stopem do Eilatu.
Trochę dlatego, że byłam ciekawa jak działa tutaj łapanie stopa, a trochę dlatego, że trzeba przejechać cały Negew no i wydawało mi się to rodzajem przygody. Bo jeśli ktoś cię zostawi na środku pustyni i musisz się jakoś wydostać, czekać tam nie wiadomo ile - to warto się przekonać na własnej skórze jakie to uczucie!
Taki był tok mojego rozumowania.

Czas sposobny nadarzył się 22 lipca. Postanowiłam uczcić moją świętą patronkę i przy okazji trochę też siebie (imieniny) i kopsnąć się na południe. Z G., no bo jednak to nie jest zbyt roztropne, żeby dziewczyna podróżowała sama stopem. 




No i ku memu zdumieniu w przeciągu pięciu godzin dojechałyśmy (szczęście nowicjuszy) na miejsce. 326 km. 8 samochodów, w tym dwie ciężarówki. Kilka konwersacji po hebrajsku. Kilka po angielsku. Nawet mała drzemka.

W Eilacie mamy metę. Możemy zatrzymać się u znajomych. Jest morze, sklepy, restauracje i rafa koralowa. Tym razem ograniczyłyśmy się do pierwszych dwóch.




Ja osobiście bardzo lubię to miasto (chociaż uważam je za monotonne), bo to brama do Synaju a ten z kolei to już przedsionek Afryki. Także czuje się już nieznane, coś nowego i dzikiego. Poza tym świadomość bycia wciśniętym między Jordanię a Egipt też robi swoje. Czuję się tu jak na półwyspie...
I jest jeszcze coć - cudownie jest być w kurorcie, gdzie ludzie chodzą w krótkich spodenkach i górze od bikini. Po kilku miesiącach w Jeruzalimiu czułam się po prostu jak dziecko z buszu, które przybyło niespodzianie na łono cywilizacji. I nie może się nadziwić. Bo przecież "u nas" (na starym mieście) strach wyjść w krótkich spodenkach czy w koszulce na ramiączkach. Nie wspomnę nawet o krótkiej sukience, a tu - wszędzie nogi, brzuchy, wszytko na wierzchu i nikogo to zupełnie nie obchodzi! Nikt nie krzyczy za tobą na ulicy. Cudownie, ach jak cudownie... 
Oglądamy zdjęcia z wakacji w Eilacie naszych znajomych dziewczyn i nie możemy przestać myśleć o tym, że mogą się tu "przebrać za dziewczyny", chodzić na okrągło w sukieneczkach, zastanawiać się na jaki kolor malować paznokcie i jak dobrać ubrania.







Ta wyprawa uświadomiła mi, że na codzień żyję w niezłej dziczy. Mentalnej.
I że nie należy liczyć na to, że jeśli gdzieś się szybko dotarło stopem, można równie błyskawicznie i bezproblemowo wrócić w ten sam sposób.
Ale to całkiem inna historia...


środa, 11 lipca 2012

Nahal Alexander i syndrom staromieszczanina


Dawno, oj dawno nic się tu nie działo.
Ale wiadomo, jak na blogu nic, to w życiu zwykle jest coś na rzeczy.
No i było.
Przez dwa ostatnie miesiące sporo się działo. Przede wszystkim w maju wykatapultowałam się na krotki czas na ojczyzny łono. Miałam niebywały honor być druhną / świadkiem na ślubie mojej długoletniej przyjaciółki Zmory. Oczywiście wyprawa stała się okazją do spotkań ze wszystkimi krewnymi-i-znajomymi-Królika, no i jak zwykle w takich razach bywa do frustracji brakiem czasu.
W czerwcu z kolei kilka bliskich mi i mojej współlokatorce (i towarzyszce w jerozolimskich dziwactwach) osób zawitało tutaj, do epicentrum wszystkich możliwych wszechświatów. I czas się ponownie sam zorganizował.
I tak oto nastał lipiec, wieczór i poranek, chciałoby się aż napisać.
We znaki dał się ponownie dawno już odczuwany przeze mnie syndrom staromieszczanina.
Czymże ów jest?
Najlepiej zdefiniować go chyba jako stan przewlekłego zmęczenia i irytacji. Wiąże się też z zaburzeniami, które w skrajnych przypadkach mogą przerodzić się w stany psychopatyczne, a w lekkich zaledwie zakrawają o rasizm (nie tyle antysemityzm co arabofobia) i mizantropię. Wynika on najprawdopodobniej z ciągłego kontaktu z zacnymi arabskimi sklepikarzami, niezmordowanie próbującymi nawiązać kontakt, sprzedać coś lub po prostu wyrazić po angielsku przeświadczenie, że jesteś piękną kobietą i twój narzeczony ma szczęście. Jako, że te komentarze wygłaszane są za każdym razem, kiedy idziesz do pracy (bo przecież do pracy prowadzi Droga Krzyżowa, nomen omen...) po kilku miesiącach arabofobia jest gwarantowana.
Aby uciec przed wrzeszczącym w nocy arabstwem, sklepikarzami, tłumami blokującymi drogę do pracy, bo przecież właśnie się modlą, wolontariuszami blokującymi wspólną kuchnię i całą resztą postanowiłyśmy z wyżej wspomnianą G. zarządzić ewakuację.
Na weekend.
Weekend co prawda w naszym wykonaniu oznaczał niedzielę i poniedziałek, ale liczy się!!!
Udałyśmy się z pożyczonym namiockiem na północ, za Netanię, do parku narodowego o nazwie Alexander's Stream. Piszę o tym, bo miejsce jest godne polecenia.

Można tam bez problemu dojechać autobusem. Jest cudowna rzeczka wpadająca do morza, czapelki, meduzy (to akurat urok sezonowy) i ogromne żółwie (ale widziałyśmy tylko jednego, zdechłego), jest trochę parku, przypominającego busz i najważniejsze - cudowna piaszczysta plaża Beit Yanai, gdzie można obozować do trzech nocy pod rząd.
(Zdjęć z plaży nie będzie, bo w swoim lenistwie nie wzięłam aparatu ze sobą).
Z tego miejsca do Netanii prowadzi plażą szlak izraelski. Plaże są piękne i dużo ludzi rozbija tam swoje obozy w cieniu klifów.
Nie muszę chyba tłumaczyć, że ewakuacja była udana pod każdym względem. Pełen relaks i plażowa sceneria jak z filmów Felliniego. Knajpka z zupką pełną świeżych owoców morza. Spanie w piachu.
Tylko powrót do Jero okazał się pełen żalu.
Dzień dobry kamienie, koty i sklepikarze!

piątek, 25 maja 2012

Jest jak zwykle piątek. Wieczór. Najwyraźniej czas ma wtedy małe zapętlenie i nieco zwalnia na powitanie Szabatu.
Tak jakoś się składa, że przez te prawie już pięćdziesiąt dni, jakie dzielą nas od Paschy zupełnie nie było czasu na pisanie. Mnóstwo mnóstw do zrobienia. Podróż do Polski. Galilea, zielona, słodka Galilea, udało się też kopsnąć na pustynię, spłynąć po kawałeczku Jordanu, opalić się na plażach Jafy i Antonii, dostać list miłosny od jednego ze sklepikarzy na Via Dolorosa i opuścić 2 tygodnie hebrajskiego na Ulpanie.
A teraz już zaraz Pentecoste, Szawuot, Zielone Świątki...

sobota, 7 kwietnia 2012

Jest Wielka Sobota.
Czekamy.
Pościmy.
Nie będziemy spać całą noc.
Żydzi spożyli swoją Paschę wczoraj wieczorem, my będziemy świętować w dzisiejszą noc.
W Wielką Noc!


W tym roku świętuję na Górze Zgorszenia, w Domus Mamre, druga Pascha w Jerozolimie. Niedawno wróciłam stamtąd z przygotowania. Liturgia będzie po arabsku, niektóre części po włosku.
A po hebrajsku - fragment pieśni śpiewanej przez dzieci "Co takiego jest innego tej nocy?"
no właśnie, co takiego jest innego tej nocy?
że nie śpimy,
że pościmy,
że gromadzimy się razem,
że ubieramy się w najlepsze ubrania
i czekamy na tę noc cały rok...






Dobrej Paschy!


czwartek, 22 marca 2012

wiosenny słowotok na minioną okazję dnia świętego Patryka, patrona Irlandii, fryzjerów i upadłych na duchu

Jak zwykle cierpię na słowotok.
W głowie.
Ostatnio jeden człowiek powiedział mi, że tyle się dzieje w jego głowie, że czuje, że mu to wycieka. I po prostu MUSI mówić sam do siebie. A ja MUSZĘ pisać. Bo mi tez mi to jakoś samo przecieka z mózgu i chce sobie żyć własnym życiem. Bo napisane już nie jest moje, tylko autonomiczne. Jest sobie na własny rachunek, a ja mogę się przyjrzeć następnym, niespisanym rzeczom. Kto wie czy gdybym przestała pisać nie wybuchłaby mi głowa?
Aż nie wiem od czego zacząć tym razem.
Byłam na tej pustyni i to już tak dawno temu było - prawie dwa tygodnie! Dwa tygodnie zapełnione po brzegi, aktywnościami wszelakiej maści.
Po pierwsze - całe to Nahal Darga. Spanie w namiotach na odludziu. 


Obłędnie jasne światło księżyca, tak, że możnaby chyba przy nim czytać.
Ognisko. Normalnie jakieś pierwotne instynkty zaczynają się odzywać! Okazuje się, że wcale nie trzeba się myć ani malować, żeby być zadowolonym. Za to inne rzeczy przynoszą czyste szczęście, normalnie falę endorfin. Świetna kompania, natura, wysiłek, to, że można się zmierzyć ze sobą i z przeciwnościami. Skakanie, wspinanie, złażenie, ześlizgiwanie się, brnięcie przez wodę. Myślę, że to co robiliśmy można podciągnąć pod canyoning. Bo wadi jest przecież też kanionem, prawda? Z racji tego, że trzeba było się doszczętnie zamoczyć, a ja nie mam wodoodpornej kamery – nie ma i nie będzie zdjęć z tej wyprawy. Ale za to znalazłam na youtubie (kopalnia wiedzy o świecie) filmik, w którym jakaś rodzina przebywa tę samą drogę co my, tylko później, na pewno bliżej lata, bo nie ma już tyle wody. Teraz było przynajmniej 80 cm więcej wody. W każdym razie tam, gdzie oni mają wodę do pasa, mnie na pewno zakrywało. Jeśli ktoś chce mieć wyobrażenie o wyprawie, oto link:
http://www.youtube.com/watch?v=dKBqLr7HiVA&feature=BFa&list=FLgEpGJSAmTG-7muk9hG5pgQ&lf=mh_lolz
Po tej wyprawie potrzebowałam trochę czasu, żeby odpocząć, a jak wiadomo - stara Jerozolima nie sprzyja pomysłom tego rodzaju. Zawsze jest coś, co pojawia się nieoczekiwanie i po prostu zmywa cię w zupełnie inną stronę niż można było się spodziewać. Słowem, tydzień po Wadi Murabat (Nahal Darga) zleciał błyskawicznie, tak, że w momencie kiedy miałam chwilę pomyśleć i zdać sobie sprawę z tego co się ze mną dzieje był prawdopodobnie późny wieczór w piątek. Właśnie wtedy miała miejsce impreza urodzinowa córeczki naszych znajomych. Pierwsza arabska impreza w moim życiu. Za checkpointem. Świetnie się bawiłam! Przede wszystkim sama jubilatka jest uroczą siedmioletnią dziewczynka, o mądrych oczach i słodkim uśmiechu. Mówi po arabsku, hebrajsku i angielsku, ponadto uczy się francuskiego i gry na skrzypcach. Tego ostatniego w Instytucie Magnifikat, który ma siedzibę na terenie klasztoru Św. Zbawiciela, a więc dwa kroki (a dosłownie – chyba około 300 kroków, kiedyś liczyłam) stąd. Poza nią rozrywki dostarczał nam jej młodszy brat ewidentnie zazdrosny o  uwagę obecnych. Żeby odbić sobie straty postanowił nas zabić, najpierw nożem, a potem rzutem plastikowym jeepem na odległość. Potem najwyraźniej zdał sobie sprawę z bezowocności swych poczynań i pozwolił się po prostu przebrać za Spidermana. Poza tymi atrakcjami było przepyszne jedzenie i – chciał nie chciał – konwersacje po hiszpańsku! Najwyraźniej jedna z naszych znajomych była taka zmęczona, że nie do końca zdawała sobie sprawę którym ze znanych jej języków mówi i w konsekwencji jako jej sąsiadka przy stole nolens volens zostałam wciągnięta w wymianę zdań w tym języku. Było to przekomiczne, bo S. ciągle rzucała jakieś pytania, na które z początku nie reagowałam, bo były po hiszpańsku. A więc na pewno nie do mnie – uznałam podświadomie. Ale nie! W pewnym momencie spotkał mnie jej pełen wyrzutu wzrok – i zwerbalizowała się jego treść: Czemu mi nie odpowiadasz? – hahaha, bo nie mówię po hiszpańsku! Śmiałyśmy się z tego przez kwadrans.
Weekend po tej imprezie przebiegł dość spokojnie, na sprzątaniu i świętowaniu niedzieli i Dnia Św. Patryka. Czuję się jakby to było wczoraj, a tymczasem już jutro kolejny weekend!
W Jeruzalimiu wiosna już pełną gębą. Ciepło. Był chamsin. Nie pada od dłuższego czasu, a pustynia kwitnie.

A niedługo – Pascha!

piątek, 9 marca 2012




Jest piątek po południu.  Kończy się muzułmańska niedziela, zaczyna się żydowski szabat. Trwa Purim. Dla mnie kończy się tydzień pracy i zaczyna się weekend. Na via Dolorosa, przy IV Stacji, jest kilku więcej izraelskich żołnierzy niż zwykle. Poza tym nic szczególnego. Zwykły dzień.  Może trochę więcej grup pielgrzymów odprawiających Drogę Krzyżową i hamujących ruch.
Nie mogę uwierzyć, że tydzień temu padał śnieg i było naprawdę zimno. 


Widziałam nawet bałwanka, co prawda nie pożył sobie długo, i zamiast marchewki i węgielków miał kolorowe słomki, tak, że bardziej przypominał ufoludka niż cokolwiek innego, ale jednak pozory zimy zostały zachowane. A dziś! Słońce świeci już dość mocno i można chodzić w samej bluzie, ptaszki ćwierkają, wydaje się jakby wiosna zawitała na stałe! Aż nie do uwierzenia, że w przeciągu tygodnia pogoda może się tak radykalnie zmienić.
Tę samą gwałtowność widzę tutaj na każdym kroku. To nie jest harmonijne miejsce.
Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy pomyślałam, że tutaj każdy jest u siebie, w tym małym kawałku miasta zamkniętym w murach Sulejmana Wspaniałego. Że po prostu się tu przyjeżdża z krańców ziemi i jest się w domu. Prawdziwe Miasto Pokoju. Zen.
A teraz guzik. Nic z tego. Zero zen. Ciągle się gdzieś biegnie, nie da się nic zaplanować, ciągle spotyka się nieprzewidziane zwroty akcji, przeszkody ale też i niespodziewane zupełnie prezenty, odkrycia, cudownych ludzi!
Mała próbka tego stanu rzeczy:
W zeszłym, „śnieżnym”, tygodniu kiedy my, mieszkańcy Maria Bambina, musieliśmy stawić czoła chyba siedmiu blackout’om (notabene w naszym przypadku brak energii elektrycznej oznacza: brak ciepłej wody, światła, ogrzewania i prądu w gniazdkach). Wiadomo, życie było lekko zblokowane. Bo na przykład człowiek wstaje rano, na dworze ziąb i leje, w domu tylko ziąb, włosy już zesztywniały z brudu i definitywnie trzeba się umyć, a tu w kranie tylko ciekły lód… więc co?
Trzeba podgrzać wodę w jakimś garze. Gar nawet jest, ale jakoś nie da się zapalić gazu pod nim, bo normalnie używa się elektrycznego zapalnika, który, rzecz jasna nie działa, a nikt w okolicy nie  pali, więc o zapałkach lub zapalniczce możemy tylko pomarzyć. Wobec  zaistniałej sytuacji pozostaje tylko zbadanie wszystkich łazienek w domu – może w rurach zostały jeszcze ostatki ciepłej wody?
Co za ulga! W łazience przy tarasie jest ciepła woda! Che bello, idę do pracy z umytą głową, udaje mi się ją nawet wysuszyć! Bo okazuje się, że padła tylko część instalacji. Nie wiadomo gdzie prąd jest a gdzie nie, bo wszystko jest zrobione all’araba, czyli mówiąc po naszemu: „na przypał”. Chcę przez to powiedzieć, że na przykład jedna część pierwszego piętra oraz łazienka i kuchnia z drugiego są połączone i akurat ich awaria nie dotknęła. Parter natomiast, pierwsze piętro za wyjątkiem kuchni i połowa drugiego są bez elektryczności. W niektórych pomieszczeniach jest na przykład światło a nie ma prądu w gniazdkach. Dlaczego akurat tak?
Nie wiadomo.
To tutaj bardzo częste stwierdzenie. Nie wiadomo. Kiedy będzie prąd? Jutro, inshallah. Czy da się naprawić instalację? Da, inshallah.
Inshallah jest słowem kluczowym dla tubylców. Osobiście uważam, że wyraża w pełni tutejszą, staromiejską mentalność. No i jest kwintesencją życia tutaj.
Inshallah, oznacza, że nie wiadomo co się stanie. „Jeśli Bóg zechce”. A jeżeli nie zechce? Przypominam sobie książkę Oriany Fallaci pod tym tytułem, w której „inshallah” jest  słowem – kluczem, właściwie odpowiedzią na zagadkę życia. Dlaczego dzieje się właśnie to, czego jestem świadkiem? Bo Bóg tak zechciał. Naprawdę jestem tylko widzem. Nie ja decyduję. Nie mam wpływu. Mam intencję zrobienia czegoś, ale naprawdę nie wiadomo czy się uda. Jeżeli tak – chwała Bogu, jeżeli nie – widocznie zechciał On inaczej.I dokładnie tak tutaj się żyje. Trzeba się dostosować do falującej rzeki jaką jest rzeczywistość i czasem dać się zdryfować w czasie lub przestrzeni. Stąd spóźnianie się jest moim zdaniem nie do uniknięcia. Chaos. Wszystko się może zdarzyć.
I lepiej nie mówić nic o jutrze.
Ale jutro, inshallah, jedziemy na pustynięJ

wtorek, 6 marca 2012

Jerozolima.
Pępek świata.
Wszystkich możliwych wszechświatów.
Święte Miasto w środku Ziemi Świętej.




A ja w środku niego. Na starym mieście, w pierścieniu murów, zupełnie jak w getcie. Otoczona zgiełkiem arabskich sklepików z pamiątkami i turystów, oprowadzanych we wszystkich językach świata po miejscach świętych dla milionów (już miliardów?) ludzi. 
Na co dzień żyję zupełnie nie myśląc o tym wszystkim, co ich tu przyciągnęło. Tak, to tu Pan Jezus Zmartwychwstał. Za rogiem, dosłownie 2 minuty stąd, zupełnie po sąsiedzku.