wtorek, 2 października 2012

Pro tramp raz jeszcze czyli dokąd może zaprowadzić rozmowa z izraelskim żołnierzem


Poniedziałek wieczorem, pierwszy dzień października, Derech Hebron 28.Koncert Mosha Ben Ariego w Zappa Club. Fenomenalny występ, świetne miejsce, wspaniała publiczność.
Historia jest warta opowiedzenia.
Mosh Ben Ari jest izraelskim muzykiem, o rosyjsko–jemeńsko–irańskich (lub irackich?) korzeniach, obracającym się w swojej twórczości w ramach reggae, popu i muzyki świata. W latach dziewięćdziesiątych założył zespół Sheva, popularyzujący ideę pojednania izraelsko–palestyńskiego. Bardzo ciekawa postać, a przede wszystkim świetny performer dysponujący pięknym, wibrującym głosem (i dreadami do pasa), który brzmi świetnie zarówno w lirycznych balladach jak i skocznych piosenkach w sam raz dla wielbicieli reggae.
Interesujące jest to w jaki sposób weszłam w kontakt z jego muzyką, ponieważ stało się to zupełnym przypadkiem. Nie słucham tu radia ani nie oglądam telewizji. Zwykle nową muzykę poznaję dzięki linkom znajomych na fejsbuku albo na zasadzie polecenia przez osoby, których gust muzyczny oceniam pozytywnie.
Ale nie tym razem.
Jakiś miesiąc temu przemieszczałam się z G. i F. stopem do Galilei (szabat, nie ma autobusów) i jedną z osób, która się nad nami ulitowała był młody chłopak, myślę, że około dziewiętnastoletni, żołnierz na przepustce, który jadąc słuchał muzyki. Szczególnie jedna piosenka bardzo mi się spodobała, więc zapytałam co to jest i dowiedziałam się, że to Mosh Ben Ari. Z niejakim trudem zapisałam to po hebrajsku w kajeciku i obiecałam sobie to wygooglować, myśląc, że kto to słyszał tak się nazywać.
I tak się zaczęło… znalazłam na youtubie szeroki wybór kawałków Mosha i nie mogłam przestać go słuchać. W domu, w pracy. Na okrągło. Zupełnie wciągnęło. Nie tylko mnie, ale i G.
Niesamowita dawka pozytywnej energii. Chce się żyć dzięki tej muzyce.
I, znowu całkiem przypadkiem, pewnego razu rzucił nam (mi i G.) w oczy plakat  reklamujący koncert Mosha w Jerozolimie. I obiecałyśmy sobie, że pójdziemy. Co niniejszym zrobiłyśmy. Koncert był tak inspirujący, że postanowiłam się podzielić swoją radością. Samo miejsce jest świetne, bo jest to klub muzyczny, ale połączony z restauracją, można tam przyjść najpierw na kolację a potem cieszyć się wspaniałą muzyką na żywo. Ascetyczny wystrój w ciemnych kolorach, zgodnie z obecnymi trendami. Kelnerzy uprzejmi jak nie w Izraelu. Pełno ludzi w różnym wieku, nawet lekko ortodoksyjnych. Wszędzie słychać tylko hebrajski. Czułam się chociaż trochę zinkulturowana.
Co prawda w trakcie występu niewiele zrozumiałam, ale to nic nie szkodzi. Nauczę się jeszcze hebrajskiego i będę śpiewać rozumiejąc słowa. Bo na razie po prostu zapamiętałam niektóre refreny i powtarzałam je jak papuga. Trudno, treść niedostępna, skupiłam się na formie i to tym razem mi wystarczyło. Byłam poruszona tymi melodiami, ale też bardzo-bardzo-bardzo radością jaką mieli z grania muzycy. Bo to przechodzi na odbiorcę. Nic więc dziwnego, że po kilku kawałkach niewiele osób zostało na swoich miejscach. Większość wstała i zaczęła tańczyć. Zapamiętałam szczególnie dwie osoby z tego tłumku. Szczuplutką dziewczynę w bieli, z widocznym już ciążowym brzuszkiem, która spokojnie gibała w objęciach męża/chłopaka. I „promieniejącą czterdziestkę” – piękną dojrzałą kobietę o twarzy, z której emanowała taka radość, że zupełnie mnie to poraziło. Widać było, że nie jest młodziutka, że może ma już własne duże dzieci i na pewno bagaż doświadczeń. Niemniej jednak zachowywała się jakby dopiero co wyszła z raju. Świeża i ujmująca jak Ewa zanim słyszała o jakimkolwiek wężu. Wydawało się, że jest sama na sam z muzyką, że ta muzyka w niej się przelewa kaskadami i na zewnątrz ujawnia się jako światło spontanicznie bijące z jej rysów i ruchów. Nie mogłam po prostu oderwać od niej wzroku – bo świeżość i radość chyba zawsze tak przyciąga.
Nie mam pojęcia jak to się stało – szłam na koncert podekscytowana, ale zestresowana różnymi wydarzeniami zeszłego tygodnia, z bólem głowy i kręgosłupa, zmęczona po pracy. Trochę jęcząca i marudna. Nawet w pewnym momencie chciałam wracać do domu i iść spać. A po koncercie nie mogłam przestać się uśmiechać. Po prostu nie mogłam. Zaczarowało. Mnie.
Mosh Ben Ari.
מוש בן ארי
Serdecznie polecam.


1 komentarz: