Poniedziałek wieczorem, pierwszy dzień października, Derech
Hebron 28.Koncert Mosha Ben Ariego w Zappa Club. Fenomenalny występ, świetne
miejsce, wspaniała publiczność.
Historia jest warta opowiedzenia.
Mosh Ben Ari jest izraelskim muzykiem, o rosyjsko–jemeńsko–irańskich (lub irackich?) korzeniach, obracającym się w swojej twórczości w ramach
reggae, popu i muzyki świata. W latach dziewięćdziesiątych założył zespół
Sheva, popularyzujący ideę pojednania izraelsko–palestyńskiego. Bardzo
ciekawa postać, a przede wszystkim świetny performer dysponujący pięknym,
wibrującym głosem (i dreadami do pasa), który brzmi świetnie zarówno w
lirycznych balladach jak i skocznych piosenkach w sam raz dla wielbicieli
reggae.
Interesujące jest to w jaki sposób weszłam w kontakt z jego
muzyką, ponieważ stało się to zupełnym przypadkiem. Nie słucham tu radia ani
nie oglądam telewizji. Zwykle nową muzykę poznaję dzięki linkom znajomych na
fejsbuku albo na zasadzie polecenia przez osoby, których gust muzyczny oceniam
pozytywnie.
Ale nie tym razem.
Jakiś miesiąc temu przemieszczałam się z G. i F. stopem do
Galilei (szabat, nie ma autobusów) i jedną z osób, która się nad nami ulitowała
był młody chłopak, myślę, że około dziewiętnastoletni, żołnierz na przepustce,
który jadąc słuchał muzyki. Szczególnie jedna piosenka bardzo mi się spodobała,
więc zapytałam co to jest i dowiedziałam się, że to Mosh Ben Ari. Z niejakim
trudem zapisałam to po hebrajsku w kajeciku i obiecałam sobie to wygooglować,
myśląc, że kto to słyszał tak się nazywać.
I tak się zaczęło… znalazłam na youtubie szeroki wybór
kawałków Mosha i nie mogłam przestać go słuchać. W domu, w pracy. Na okrągło.
Zupełnie wciągnęło. Nie tylko mnie, ale i G.
Niesamowita dawka pozytywnej energii. Chce się żyć dzięki
tej muzyce.
I, znowu całkiem przypadkiem, pewnego razu rzucił nam (mi i
G.) w oczy plakat reklamujący koncert
Mosha w Jerozolimie. I obiecałyśmy sobie, że pójdziemy. Co niniejszym
zrobiłyśmy. Koncert był tak inspirujący, że postanowiłam się podzielić swoją
radością. Samo miejsce jest świetne, bo jest to klub muzyczny, ale połączony z
restauracją, można tam przyjść najpierw na kolację a potem cieszyć się
wspaniałą muzyką na żywo. Ascetyczny wystrój w ciemnych kolorach, zgodnie z
obecnymi trendami. Kelnerzy uprzejmi jak nie w Izraelu. Pełno ludzi w różnym
wieku, nawet lekko ortodoksyjnych. Wszędzie słychać tylko hebrajski. Czułam się
chociaż trochę zinkulturowana.
Co prawda w trakcie występu niewiele zrozumiałam, ale to nic
nie szkodzi. Nauczę się jeszcze hebrajskiego i będę śpiewać rozumiejąc słowa.
Bo na razie po prostu zapamiętałam niektóre refreny i powtarzałam je jak
papuga. Trudno, treść niedostępna, skupiłam się na formie i to tym razem mi
wystarczyło. Byłam poruszona tymi melodiami, ale też bardzo-bardzo-bardzo
radością jaką mieli z grania muzycy. Bo to przechodzi na odbiorcę. Nic więc
dziwnego, że po kilku kawałkach niewiele osób zostało na swoich miejscach.
Większość wstała i zaczęła tańczyć. Zapamiętałam szczególnie dwie osoby z tego
tłumku. Szczuplutką dziewczynę w bieli, z widocznym już ciążowym brzuszkiem,
która spokojnie gibała w objęciach męża/chłopaka. I „promieniejącą
czterdziestkę” – piękną dojrzałą kobietę o twarzy, z której emanowała taka
radość, że zupełnie mnie to poraziło. Widać było, że nie jest młodziutka, że
może ma już własne duże dzieci i na pewno bagaż doświadczeń. Niemniej jednak
zachowywała się jakby dopiero co wyszła z raju. Świeża i ujmująca jak Ewa zanim
słyszała o jakimkolwiek wężu. Wydawało się, że jest sama na sam z muzyką, że ta
muzyka w niej się przelewa kaskadami i na zewnątrz ujawnia się jako światło
spontanicznie bijące z jej rysów i ruchów. Nie mogłam po prostu oderwać od niej
wzroku – bo świeżość i radość chyba zawsze tak przyciąga.
Nie mam pojęcia jak to się stało – szłam na koncert
podekscytowana, ale zestresowana różnymi wydarzeniami zeszłego tygodnia, z
bólem głowy i kręgosłupa, zmęczona po pracy. Trochę jęcząca i marudna. Nawet w
pewnym momencie chciałam wracać do domu i iść spać. A po koncercie nie mogłam
przestać się uśmiechać. Po prostu nie mogłam. Zaczarowało. Mnie.
Mosh Ben Ari.
מוש בן ארי
Serdecznie polecam.
polecam: http://www.myspace.com/moshbenari
OdpowiedzUsuń