piątek, 3 lipca 2020

Co można zobaczyć nie tak daleko od Jerozolimy?

W minionym tygodniu udałam się dzięki uprzejmości koleżanki na bardzo ciekawą wycieczkę, o której chciałam pokrótce napisać w ramach pandemicznej reklamy turystycznych atrakcji Izraela.
Jako, że moją bazą jest Jerozolima a panuje pandemia i przypadki koronawirusa gwałtownie szybują tu w górę, to atrakcje turystyczne, w które pakują się rozsądni ludzie są ograniczone, pomimo oficjalnego otwarcia plaż, parków narodowych i rezerwatów przyrody.
Lepiej nie leźć tam, gdzie poleźć (w swojej bliskowschodniej fantazji bez maseczek lub w maseczkach na brodzie noszonych) mogą bliźni, zwłaszcza jeśli lezą grupowo i w dodatku hałaśliwie.

Wobec takich wymogów pandemicznej rzeczywistości, wycieczka odbyła się w miejsca historycznie znaczące, aczkolwiek niezbyt grupowo uczęszczane (okupowane, chciałoby się napisać, ale jakoś w izraelskim kontekście nie bardzo to pasuje...). No i rzut beretem z Jero. Chciałabym skupić się na dwóch miejscach, z myślą o tym, że kiedyś może ktoś z inspiracjami turystycznymi przeczyta sobie ten post i po prostu będzie wiedział, gdzie jechać i co zwiedzać! Szczególnie jeśli jest w Izraelu już któryś raz z kolei! Mowa będzie o Midras/Madras i Tel Azeka.


Horvat Midras (Hebrajski) zwane również Khirbet Midras (Arabski) lub Madras

Znalezisko archeologiczne na terenie rezerwatu przyrody Park Adullam (שמורת טבע חורש עדולם‎), znajdujące się na południe od Bet Szemesz. Odkryto tu pozostałości osady, której początki możńa datować na epokę żelaza, ale której szczyt rozwoju przypada na czasy rzymskie. Szczególnie warta uwagi jest jej rola w czasie powstania Bar Kochby (132-135). Z tego okresu zachowały się tunele, w których ukrywali się przed Rzymianami powstańcy.

Jaskinia która prowadzi do systemu tuneli

Wejście do tunelu

Zachowały się również interesujące miejsca pochówków - piramida grzebalna oraz grób z okrągłym kamienieniem z okresu drugiej świątyni, który chrześcijanom może unaoczniać ewangeliczną scenę zmartwychwstania.



Grób z okrągłym kamieniem
Można też zobaczyć tu bardzo ciekawe kolumbarium, z resztkami malowidła, które miało przedstawiać polskiego orła białego, a które miało zostać namalowane (namaziane, chciałoby się napisać) przez żołnierzy gen. Andersa.




Kolumbarium


Ponadto, znajdują się tutaj też ruiny bizantyjskiego kościoła, prawdopodobnie zniszczonego podczas arabskiej inwazji.



Tel Azeka
Znajduje się w Dolinie Elah w Szefeli pomiędzy górzystym terenem Judei a równiną i ze względu na położenie było miejscem walk pomiędzy Filistynami a Izraelitami.  Wykopaliska na tym stanowisku ropzoczęły się już pod koniec XIX w. i od tamtego czasu są kontynuowane w róznych miejscach wzgórza. W Biblii miejsce jest wzmiankowane kilkakrotnie (Joz 10, 10-11; 15, 20; 1 Sm 17; 2 Krn11, 5-10; Jer 34, 6-7; Neh 11, 30). Szczególnie ważne ze względu na to, ze tu umiejscowiana jest walka Dawida z Goliatem!

Co ciekawe, znaleziono tutaj również około 70 czaszek dzieci, które to znalezisko związane jest z kultem Molocha.

Dzisiaj natomiast, warto zobaczyć to miejsce choćby ze względu na roztaczającą się stąd panoramę. Przy sprzyjających warunkach atmosferycznych można z jednej strony zobaczyć Hebron a z drugiej Tel Awiw. Nic dziwnego, że był to tak pożądany punkt strategiczny!





Panorama z punktu widokowego

Miejsce, gdzie znaleziono dziecięce czaszki





*Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa.
** Ta strona używa ciasteczek... Jeżeli wchodzisz, to znaczy, że się zgadzasz.


poniedziałek, 11 maja 2020

Wielki comeback na okazję wspomnienia św. Mamerta, biskupa

Minęło (o zgrozo!) prawie osiem lat od ostatniego posta na tym blogu, i szczerze mówiąc, zastawiałam się przez ostatnie miesiące czy nie powinnam wrócić do tej niewinnej formy ekspresji i rozrywki, jaką jest pisanie bloga. Tym bardziej, że formalnie są wszelkie warunki ku temu spełnionie: jestem znowu mieszkanką Jerozolimy, po siedmioletniej przerwie, i można zobaczyć gdzie moja fascynacja tym miastem mnie zaprowadziła.

Pisząc w dużym skrócie: siedem lat dzielących moje Jerozolimskie okresy obfitowało w wydarzenia, bo jakżeby mogło nie obfitować?! Taki długi czas!!! Wróciłam do Polski, bardzo niechętnie, z dużymi trudnościami ponownie się zaadptowałam do polskiej rzeczywistości i zaczęłam swoją pierwszę poważną pracę, związaną w dziedzictwem żydowskim w moim rodzinnym mieście i regionie. To z kolei doprowadziło mnie do poczucia (jakże wytrwale mi towarzyszącego!), że jestem dyletantem i powinnam się więcej dowiedzieć o historii i kulturze żydowskiej. To z kolei, zaprowadziło mnie najpierw do Szwecji, potem do Niemiec, Stanów i potem znowu do Szwecji, a teraz również z powrotem do Izraela. Historia kołem się toczy.

W związku z tym, miałam niewątpliwy przywilej przeżywania kwarantanny w Jerozolimie, z widokiem na mury starego miasta i kopuły Bożego Grobu. Teraz powolutku, powolutku wracamy już do normalnego życia, ale jest dziwnie. Jest trudno. Jest pusto. Świeci piękne słońce, ptaki, rozbestwione kwarantannową nieobecnością ludzi, skrzeczą, ćwierkają i śpiewają jak szalone. Jakbym nie mieszkała w środku miasta, tylko w jakimś kibucowym ogrodzie na północy. Wydaje się, że jest ich dziesięć razy więcej niż normalnie. Ja, rozbestwionna kwarantannową dezorganizacją, walczę z lenistwem o to, żeby jednak pilnie pracować nad doktoratem, przeprowadzać wyrafinowane operacje myślowe, chodzić na regularne spacery i ćwiczyć codziennie. Kończy się to wieloma fiaskami, ale też małymi zwycięstwami. Prawdziwa szkoła charakteru.

Więcej o Jeruzalimiu już wkrótce!

środa, 21 listopada 2012

Od ponad tygodnia każdy dzień rozpoczynam przeglądem prasy online, co w normalnych warunkach jest rzadkością. Nietrudno zgadnąć skąd ta zmiana. Izrael od 8 dni przeprowadza operację "Pillar of defense" w strefie Gazy i mamy coś w rodzaju wojny w sąsiedztwie. Pierwszy raz w życiu słyszałam alarmy przeciwrakietowe - nawet nie jestem pewna jak to się po polsku nazywa, tak dalece jest to obce polskim realiom. A tymczasem tutaj, nie tak daleko od Jerozolimy naprawdę spadły pociski (krążą plotki, że leciały one nie z Gazy a z Betlejem), w Tel Awiwie dzisiaj wybuchnął autobus i ludzie zostali ranni. Nie wspominam nawet o Gazie, gdzie jest jatka i giną ludzie. To dzieje się 80 km stąd.
Ale Jerozolima jest spokojna. Ostatni alarm słyszeliśmy wczoraj w porze obiadu. I nie przestaliśmy nawet pić herbatki - tak bezpiecznie jest na starym mieście. Nikt z Hamasu nie będzie strzelał przecież w Meczet Omara oddalony o rzut beretem. To zbyt newralgiczny punkt, żeby cokolwiek mogło się stać.
Ostatnie wydarzenia prowokują wielu moich znajomych do intensywnych dyskusji na tematy polityczne, każdy ma swoje zdanie na temat winnych tego, co oglądamy. Jedni oskarżają głównie Izrael za atak na strefę Gazy przede wszystkim z powodu obecnych tam cywilów, którzy bardzo cierpią, giną kobiety i dzieci. I nie da się temu zaprzeczyć w żaden sposób. Ja sama nie jestem w stanie sobie wyobrazić jak to jest być tam teraz. Co więcej - jest mi bardzo łatwo o tym nie myśleć. To niemalże jak inna planeta.
Z drugiej strony są ci, którzy podzielają izraelski punkt widzenia. Hamas zaatakował, wystrzelił około 100 rakiet zanim Izrael odpowiedział. I to Hamas jest winny temu, że teraz Palestyńczycy w strefie Gazy są narażeni na śmierć i cierpią z powodu izraelskiej ofensywy.
Każda strona  ma swoje racje a ja nie jestem chyba na tyle kompetentna, żeby je tutaj dokładnie przedstawić. Odsyłam do prasy izraelskiej i do międzynarodowych serwisów informacyjnych jak CNN, które prezentują również palestyński punkt widzenia.
Niemniej jednak chcę zauważyć jedną rzecz, która przy okazji tego konfliktu bardzo rzuca się w oczy. Dzisiaj przy obiedzie rozmawiałam o tym ze znajomymi. Wojny rodzą się w sercu człowieka. Konkretne osoby nienawidzą konkretnych osób, pielęgnują w sobie chęć zemsty i to ich zaślepia, rozciągając tę nienawiść na całe narody. Małe arabiątka-muzułmaniątka ze starego miasta rosną w społeczności, w której najlepszym prezentem dla dziecka jest plastikowa giwera i potem biegają z nimi udając, że się zabijają.
Sądzę, ze dopóki nie wychowa się pokolenia zdolnego przebaczać, a nie strzelać - już od przedszkola, będzie bardzo trudno o pokój. Bo to mentalność musi się zmienić. Tutaj każdy ma rację i nikt nie chce zapomnieć o najdrobniejszej krzywdzie.
Stąd cała ta zadyma.



niedziela, 21 października 2012

Mamy bez wątpienia jesień.
Moja słowiańska dusza wyczuwa, że gdzieś za siedmioma morzami, za siedmioma rzekami, w miejscu gdzie się urodziłam, życie zaczyna się układać do snu w korzeniach drzew, liście usychają i opadają, dając wcześniej wspaniały koncert na sto pięćdziesiąt odcieni pomarańczu.
Nawet tutaj, w ciepłych krajach, gdzie jak pisze Baczyński „ptaki powrotne umierają wśród pomarańczy na rozdrożach”, zawitał zmierzch lata, delikatniejszy, jakiś bardziej nieśmiały, ale wyczuwalny. Zmieniło się światło, słońce jakby się trochę zmęczyło. Niebo w nocy wygląda zupełnie inaczej, gwiazdy zmieniły miejsca, szykując się na zimę. Ale nade wszystko poznaję jesień po tym co we mnie. Opanował mnie ten refleksyjny, leniwy nastrój jesienny. Kiedy człowiek tylko czytałby, pisał i popijał kolejne rozdziały herbatką z miodem. I może jeszcze reflektował nad życiem.
W rzeczy samej mam ostatnio dużo przemyśleń. Natury filozoficznej.
O człowieczeństwie, bo w przeciągu ostatniego tygodnia miałam okazję zaobserwować trzy ciekawe osoby. Bardzo rożne. Jedną z pozycji widza, dwie z pozycji słuchacza. Każdy ze swoim mikrokosmosem i z pewnym dziełem, które może o nim świadczyć, mówić niejako za niego. Pierwsza osoba – znany artysta, urodziny jeszcze przed wojną. Dzielny sceptyk. Tak bym go podsumowała. Ale szalenie inspirujący, konstruktywny, młody duchem  i przede wszystkim obdarzony poczuciem humoru. To, co zrobił bardzo osobiste, przefiltrowane przez jego historię życia i wrażliwość. Nie czuć żadnego międzypokoleniowego dystansu. Świetnie się rozmawia. Jak z o wiele starszym bratem, który zachęca do podjęcia wysiłku, do zmierzenia się z życiem. Do podążania za pasją. Całe jego życie przemawia za tym.
Druga osoba – też artysta. Młody jeszcze, ale niebywale utalentowany. Wnoszący zupełnie nową jakość do dziedziny sztuki, której się poświęcił. Piękny mężczyzna a jednak jako człowiek jakiś nieprzekonujący. Genialny performer, a jednak uznał za stosowne nie wystąpić w pełnej przytomności, a w odmiennym stanie świadomości. To ciekawe jak stan wewnętrzny twórcy promieniuje na dzieło. Mimochodem gdzieś wycieka. I jeśli ktoś nie jest pogodzony ze sobą, jeśli nie ma się dobrze w swojej skórze – to również jego sztuka na tym cierpi, wkrada się w nią fałszywa nuta, niekoherentność. Widz wyczuwa, że oto serwują mu tu jakiś chłam, nawet jeśli forma jest doskonała. Ja wyczuwam. Że twórcy nie ma w tym co stworzył. Puste oczka mówią mi o tym, że wspaniała forma stała się tylko wydmuszką. Albo balonem. Napompowanym przekonaniem o własnej świetności.
Trzecia osoba –  nie artystka, chociaż z aktorskim wykształceniem. Bardzo piękna, zdolna i przedsiębiorcza dziewczyna, z którą miałam wczoraj niespodziewanie długą i poważną rozmowę. Zostawiła dobrze płatną pracę, żeby wyjechać na kraj świata (nie tutaj, na inny kraj) i pomagać dzieciom z ulicy. Małym zafajdanym zwierzątkom, które się prostytuują i zawsze są na haju. Uważa to, za najpiękniejsze doświadczenie w swoim życiu.  Aż trudno w to uwierzyć, bo historie, które opowiedziała mrożą krew w żyłach. Opowieści o degrengoladzie i degradacji człowieczeństwa. O dziesięcioletnich dziewczynkach, które rodzice zmuszają do zarabiania na życie własnym ciałem. A ona wierzy w to, że każdy człowiek na w sercu światło i że niektórym po prostu trzeba pomóc je odnaleźć i pielęgnować, żeby nie zgasło. I żeby mogli za nim iść.
Bardzo mnie poruszyła konfrontacja tych trzech figur. Bo odkryłam coś niesamowitego. Że nie bardzo się liczy jak bardzo jestem utalentowana. Liczy się co z tym robię. Jak podchodzę do życia. Bo mogę stawić mu czoła z pełną świadomością problemów. Mogę też  po prostu szukać sposobu ucieczki od rzeczy, które mnie przerastają. Starać się znieczulić i odciąć od rzeczywistości – zamiast stanąć do walki, ryzykując, że mogę ucierpieć. Jestem pełni człowiekiem, gdy nie boję się zanurzyć w rzeczywistości, gdy biorę ją na trzeźwo w całej okazałości. I co ciekawe, w sztuce też jakoś bardziej poruszają prawdziwe emocje, które z niej emanują, niż najdoskonalsza forma podszyta pustką.
Ale ostateczny wniosek, który pragnęłam przekazać, jest następujący – o moim człowieczeństwie nie decyduje mój talent. To jak bardzo jestem piękna, inteligentna czy uzdolniona. Najważniejsze jest czy i jak relacjonuję się z innymi. Czy jestem dostatecznie odważna, żeby świadomie brać udział w życiu. 





wtorek, 2 października 2012

Pro tramp raz jeszcze czyli dokąd może zaprowadzić rozmowa z izraelskim żołnierzem


Poniedziałek wieczorem, pierwszy dzień października, Derech Hebron 28.Koncert Mosha Ben Ariego w Zappa Club. Fenomenalny występ, świetne miejsce, wspaniała publiczność.
Historia jest warta opowiedzenia.
Mosh Ben Ari jest izraelskim muzykiem, o rosyjsko–jemeńsko–irańskich (lub irackich?) korzeniach, obracającym się w swojej twórczości w ramach reggae, popu i muzyki świata. W latach dziewięćdziesiątych założył zespół Sheva, popularyzujący ideę pojednania izraelsko–palestyńskiego. Bardzo ciekawa postać, a przede wszystkim świetny performer dysponujący pięknym, wibrującym głosem (i dreadami do pasa), który brzmi świetnie zarówno w lirycznych balladach jak i skocznych piosenkach w sam raz dla wielbicieli reggae.
Interesujące jest to w jaki sposób weszłam w kontakt z jego muzyką, ponieważ stało się to zupełnym przypadkiem. Nie słucham tu radia ani nie oglądam telewizji. Zwykle nową muzykę poznaję dzięki linkom znajomych na fejsbuku albo na zasadzie polecenia przez osoby, których gust muzyczny oceniam pozytywnie.
Ale nie tym razem.
Jakiś miesiąc temu przemieszczałam się z G. i F. stopem do Galilei (szabat, nie ma autobusów) i jedną z osób, która się nad nami ulitowała był młody chłopak, myślę, że około dziewiętnastoletni, żołnierz na przepustce, który jadąc słuchał muzyki. Szczególnie jedna piosenka bardzo mi się spodobała, więc zapytałam co to jest i dowiedziałam się, że to Mosh Ben Ari. Z niejakim trudem zapisałam to po hebrajsku w kajeciku i obiecałam sobie to wygooglować, myśląc, że kto to słyszał tak się nazywać.
I tak się zaczęło… znalazłam na youtubie szeroki wybór kawałków Mosha i nie mogłam przestać go słuchać. W domu, w pracy. Na okrągło. Zupełnie wciągnęło. Nie tylko mnie, ale i G.
Niesamowita dawka pozytywnej energii. Chce się żyć dzięki tej muzyce.
I, znowu całkiem przypadkiem, pewnego razu rzucił nam (mi i G.) w oczy plakat  reklamujący koncert Mosha w Jerozolimie. I obiecałyśmy sobie, że pójdziemy. Co niniejszym zrobiłyśmy. Koncert był tak inspirujący, że postanowiłam się podzielić swoją radością. Samo miejsce jest świetne, bo jest to klub muzyczny, ale połączony z restauracją, można tam przyjść najpierw na kolację a potem cieszyć się wspaniałą muzyką na żywo. Ascetyczny wystrój w ciemnych kolorach, zgodnie z obecnymi trendami. Kelnerzy uprzejmi jak nie w Izraelu. Pełno ludzi w różnym wieku, nawet lekko ortodoksyjnych. Wszędzie słychać tylko hebrajski. Czułam się chociaż trochę zinkulturowana.
Co prawda w trakcie występu niewiele zrozumiałam, ale to nic nie szkodzi. Nauczę się jeszcze hebrajskiego i będę śpiewać rozumiejąc słowa. Bo na razie po prostu zapamiętałam niektóre refreny i powtarzałam je jak papuga. Trudno, treść niedostępna, skupiłam się na formie i to tym razem mi wystarczyło. Byłam poruszona tymi melodiami, ale też bardzo-bardzo-bardzo radością jaką mieli z grania muzycy. Bo to przechodzi na odbiorcę. Nic więc dziwnego, że po kilku kawałkach niewiele osób zostało na swoich miejscach. Większość wstała i zaczęła tańczyć. Zapamiętałam szczególnie dwie osoby z tego tłumku. Szczuplutką dziewczynę w bieli, z widocznym już ciążowym brzuszkiem, która spokojnie gibała w objęciach męża/chłopaka. I „promieniejącą czterdziestkę” – piękną dojrzałą kobietę o twarzy, z której emanowała taka radość, że zupełnie mnie to poraziło. Widać było, że nie jest młodziutka, że może ma już własne duże dzieci i na pewno bagaż doświadczeń. Niemniej jednak zachowywała się jakby dopiero co wyszła z raju. Świeża i ujmująca jak Ewa zanim słyszała o jakimkolwiek wężu. Wydawało się, że jest sama na sam z muzyką, że ta muzyka w niej się przelewa kaskadami i na zewnątrz ujawnia się jako światło spontanicznie bijące z jej rysów i ruchów. Nie mogłam po prostu oderwać od niej wzroku – bo świeżość i radość chyba zawsze tak przyciąga.
Nie mam pojęcia jak to się stało – szłam na koncert podekscytowana, ale zestresowana różnymi wydarzeniami zeszłego tygodnia, z bólem głowy i kręgosłupa, zmęczona po pracy. Trochę jęcząca i marudna. Nawet w pewnym momencie chciałam wracać do domu i iść spać. A po koncercie nie mogłam przestać się uśmiechać. Po prostu nie mogłam. Zaczarowało. Mnie.
Mosh Ben Ari.
מוש בן ארי
Serdecznie polecam.


środa, 26 września 2012

Zamknięcie Yom Kippur

Zgodnie z moim zamiarem udałam się pod Kotel, z G. i z D. (D. jest Włochem, katolikiem, ale z kipą wyglądał na Żyda). Spędziliśmy tam chyba dwie godziny, najpierw po prostu siedząc na ziemi, potem podeszliśmy bliżej muru, żeby widzieć co się dzieje.
Na placu nie było zbyt dużo ludzi, w każdym razie ja spodziewałam się jakiegoś niezwykłego tłumu, a tymczasem było dość luźno. Wiele osób ubranych zwyczajnie, nie tylko na biało. Dużo bardzo młodych (=młodszych ode mnie). Pod samą Ścianą biało. Po męskiej stronie od tałesów. Po żeńskiej  - od sukienek i chust.
Początkowo nie działo się nic, co mogłoby mi, gojce, cokolwiek powiedzieć. Przebieg celebracji pod Ścianą był spokojny i bardzo indywidualny. Mężczyźni modlili się w grupach, każdy w swoim rytmie i trudno było z daleka rozeznać czy usłyszeć co właśnie mówią. Na początku był to zwykły szum zmieszanych głosów, ale tuż po szóstej, kiedy dzień się kończył mogłam rozpoznać, że niektóre grupy mówią np. Szema albo, że "na drugi rok w Jerozolimie". Aczkolwiek nie dawało to wrażenia jakiejś jednolitej liturgii, tylko indywidualnych bądź grupowych modlitw.
Również dźwięk szofara powtarzał się kilka razy i właściwie nie wiadomo było "czy to już" czy nie. "Już" dla każdego było w trochę innym momencie najwyraźniej.
Najbardziej chyba poruszyło mnie kiedy już po zakończeniu modlitw przyniesiono jakieś słodkości i wodę, i wszyscy zaczynali naraz jeść i rozmawiać. Spotkaliśmy znajomych księży i seminarzystów, wszyscy w kipach wyglądali na grupę z jakiejś jesziwy. Kiedy rozmawialiśmy grupa mężczyzn w przepięknych tałesach szła tuż obok przez środek placu tanecznym krokiem, śpiewając. Cała kolumna, szli rzędami, może po 4 osoby w rzędzie i widać było jak bardzo się cieszą.

Teraz czekam na Sukkot. To już niebawem - niedziela wieczorem. I zamierzam w końcu pójść do synagogi.