piątek, 3 sierpnia 2012


Drugi z tramp-tripów odbył się w zdecydowanie przeciwnym kierunku, bo na północ. Zresztą został niejako wymuszony przez okoliczności, bo musiałyśmy się dostać na Górę Błogosławieństw, za Tyberiadę w piątek popołudniu/wieczorem czyli już w szabat. Ostatni autobus odjeżdżał z Jerozolimy o 14.00 - więc kiedy jeszcze byłyśmy w pracy. Nie mogłyśmy się zabrać z nikim znajomym - co było robić… poszłyśmy znowu na stopa.
Niedaleko wjazdu do tunelu , przy Hebrew Univeristy jest przystanek, który świetnie się do tego nadaje. Ruch całkiem całkiem. Niestety ludzie jakoś niechętni, żeby się zatrzymać. W końcu zabrał nas jakiś starszy pan jadący do Maale Adumim. Niezbyt rozmowny, ale bardzo miły. Zostawił nas przy głównej drodze, zjeżdżającej ku Morzu Martwemu i kazał nam na siebie uważać. Potem ponownie upłynęło trochę czasu zanim ktoś się zatrzymał. Tym razem para jadąca nad Morze Martwe. Ona Izraelka, widać to od pierwszego wejrzenia. Ciemne kręcone włosy, pociągła twarz, szczupłe ręce o długich palcach. Skupiona na drodze i na rozmowie z nim. On jak się okazało Australijczyk, z Melbourne. Blondyn, jasne oczy, wielki tatuaż na lewym ramieniu. Bardzo pogodny, jak dowiedział się, że chcemy jechać do Australii to opowiedział trochę o swoim mieście. Że stolica kultury, mnóstwo wydarzeń artystycznych. Słowem poleca.
Zostawili nas przy skrzyżowaniu, gdzie droga nr 90 prowadząca do Bet Shean odbija na północ. Słońce chyliło się już ku zachodowi a przed nami było wciąż sto trzydzieści kilometrów do pokonania. Jakiś przystanek w dziczy, na pustyni judzkiej. „W koło żywego ducha” jak śpiewa Kazimierz Grześkowiak. No nic, siedzimy sobie. Czas płynie, przejechało kilka samochodów. Może cztery, pięć. Puściuteńko. Zatrzymał się jakiś chłopak jadący do kibucu (Argaman?) po drodze. Super. Byle do przodu. Zostawił nas przy naprzeciw stacji benzynowej na przystanku. Pomyślałam wtedy, że skoro jest stacja to nawet jeśli nikt nas stamtąd nie zabierze – przeżyjemy noc bez problemu. Ale niebawem zatrzymał się autobus. To  zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Złapać na stopa pusty autobus turystyczny. Pan kierowca wyglądał trochę na mruka (fizjonomia Ropucha, powiedziałabym), ale okazał się w porządku. Jechał prawie do Bet Shean.
Przed Bet Shean jest check-point znany z dokładności kontroli jakie tam są przeprowadzane. I kiedy tam dojechaliśmy (było już ciemno) oczywiście musiałyśmy się pofatygować na kontrolę i udzielić odpowiedzi na pytania co robimy w Izraelu, skąd się wzięłyśmy w autobusie etc. I pan kierowca wiedząc ile to może trwać mówi nam, że on nie może na nas czekać, bo nie wiadomo ile to zajmie.
Ale tutaj na wysokości zadania stanęli izraelscy żołnierze. Kontrola była szybciutka a pan kierowca został zatrzymany przez nich do momentu kiedy ją przebrnęłyśmy.


I tak dojechałyśmy do kolejnego przystanku, gdzie spotkałyśmy chłopaków na przepustce, okazali się bardzo pomocni, bo dzięki nim złapałyśmy kolejnego stopa – dziewczynę, która zabrała nas do Tsemach. Gali. Okazało się, że jej babcia urodziła się w Polsce, opowiadała nam o tym jak ściągnęli dla niej z Internetu na urodziny „sto lat” po polsku i jak babcia się cieszyła. Poza tym mówiła trochę o Israel Trail (http://www.israeltrail.net/), który przeszła w zeszłym roku i o tym jakim fenomenalnym było to przeżyciem. Zostawiła nam do siebie kontakt.
Zanim dotarłyśmy do Tyberiady jechałyśmy jeszcze trzema samochodami. Okazuje się, że finisz czasem jest najtrudniejszy (bo Tsemach jest już całkiem blisko). Byłyśmy tam na 22.00 a wyjechałyśmy ok. 18.00.
Trochę to zajęło, ale cel został osiągnięty.




Czwartek. 
Kolejny dzień izraelskiego lata. Kolejny dzień ramadanu. Kolejny dzień pracy. Kolejny dzień kiedy połączenie z internetem jest nie lada problemem. Baza danych - nasze narzędzie pracy - zawiesza się co krok. Powtarzam te same operacje to kilkanaście razy bo nic się nie zapisuje. I ciągle widzę to samo "errore nel carricamento dei dati". Mam ochotę mówić do mojego komputera wszystkimi znanymi mi obelżywymi słowami. Tyle, że dziś to nie jego wina. No i nie jestem do końca pewna czy by się na mnie nie obraził. I na przykład nie odmówiłby mi współpracy...
A tego chciałabym uniknąć :)

W ramach autoterapii napiszę o jednym z dwóch ostatnich tramp-tripów ("tramp" to po hebrajsku to autostop). W ten sposób przypomnę sobie, ze Izrael to nie tylko Jeruzalimie.
Od dłuższego czasu miałam ogromną ochotę na jazdę stopem do Eilatu.
Trochę dlatego, że byłam ciekawa jak działa tutaj łapanie stopa, a trochę dlatego, że trzeba przejechać cały Negew no i wydawało mi się to rodzajem przygody. Bo jeśli ktoś cię zostawi na środku pustyni i musisz się jakoś wydostać, czekać tam nie wiadomo ile - to warto się przekonać na własnej skórze jakie to uczucie!
Taki był tok mojego rozumowania.

Czas sposobny nadarzył się 22 lipca. Postanowiłam uczcić moją świętą patronkę i przy okazji trochę też siebie (imieniny) i kopsnąć się na południe. Z G., no bo jednak to nie jest zbyt roztropne, żeby dziewczyna podróżowała sama stopem. 




No i ku memu zdumieniu w przeciągu pięciu godzin dojechałyśmy (szczęście nowicjuszy) na miejsce. 326 km. 8 samochodów, w tym dwie ciężarówki. Kilka konwersacji po hebrajsku. Kilka po angielsku. Nawet mała drzemka.

W Eilacie mamy metę. Możemy zatrzymać się u znajomych. Jest morze, sklepy, restauracje i rafa koralowa. Tym razem ograniczyłyśmy się do pierwszych dwóch.




Ja osobiście bardzo lubię to miasto (chociaż uważam je za monotonne), bo to brama do Synaju a ten z kolei to już przedsionek Afryki. Także czuje się już nieznane, coś nowego i dzikiego. Poza tym świadomość bycia wciśniętym między Jordanię a Egipt też robi swoje. Czuję się tu jak na półwyspie...
I jest jeszcze coć - cudownie jest być w kurorcie, gdzie ludzie chodzą w krótkich spodenkach i górze od bikini. Po kilku miesiącach w Jeruzalimiu czułam się po prostu jak dziecko z buszu, które przybyło niespodzianie na łono cywilizacji. I nie może się nadziwić. Bo przecież "u nas" (na starym mieście) strach wyjść w krótkich spodenkach czy w koszulce na ramiączkach. Nie wspomnę nawet o krótkiej sukience, a tu - wszędzie nogi, brzuchy, wszytko na wierzchu i nikogo to zupełnie nie obchodzi! Nikt nie krzyczy za tobą na ulicy. Cudownie, ach jak cudownie... 
Oglądamy zdjęcia z wakacji w Eilacie naszych znajomych dziewczyn i nie możemy przestać myśleć o tym, że mogą się tu "przebrać za dziewczyny", chodzić na okrągło w sukieneczkach, zastanawiać się na jaki kolor malować paznokcie i jak dobrać ubrania.







Ta wyprawa uświadomiła mi, że na codzień żyję w niezłej dziczy. Mentalnej.
I że nie należy liczyć na to, że jeśli gdzieś się szybko dotarło stopem, można równie błyskawicznie i bezproblemowo wrócić w ten sam sposób.
Ale to całkiem inna historia...