czwartek, 22 marca 2012

wiosenny słowotok na minioną okazję dnia świętego Patryka, patrona Irlandii, fryzjerów i upadłych na duchu

Jak zwykle cierpię na słowotok.
W głowie.
Ostatnio jeden człowiek powiedział mi, że tyle się dzieje w jego głowie, że czuje, że mu to wycieka. I po prostu MUSI mówić sam do siebie. A ja MUSZĘ pisać. Bo mi tez mi to jakoś samo przecieka z mózgu i chce sobie żyć własnym życiem. Bo napisane już nie jest moje, tylko autonomiczne. Jest sobie na własny rachunek, a ja mogę się przyjrzeć następnym, niespisanym rzeczom. Kto wie czy gdybym przestała pisać nie wybuchłaby mi głowa?
Aż nie wiem od czego zacząć tym razem.
Byłam na tej pustyni i to już tak dawno temu było - prawie dwa tygodnie! Dwa tygodnie zapełnione po brzegi, aktywnościami wszelakiej maści.
Po pierwsze - całe to Nahal Darga. Spanie w namiotach na odludziu. 


Obłędnie jasne światło księżyca, tak, że możnaby chyba przy nim czytać.
Ognisko. Normalnie jakieś pierwotne instynkty zaczynają się odzywać! Okazuje się, że wcale nie trzeba się myć ani malować, żeby być zadowolonym. Za to inne rzeczy przynoszą czyste szczęście, normalnie falę endorfin. Świetna kompania, natura, wysiłek, to, że można się zmierzyć ze sobą i z przeciwnościami. Skakanie, wspinanie, złażenie, ześlizgiwanie się, brnięcie przez wodę. Myślę, że to co robiliśmy można podciągnąć pod canyoning. Bo wadi jest przecież też kanionem, prawda? Z racji tego, że trzeba było się doszczętnie zamoczyć, a ja nie mam wodoodpornej kamery – nie ma i nie będzie zdjęć z tej wyprawy. Ale za to znalazłam na youtubie (kopalnia wiedzy o świecie) filmik, w którym jakaś rodzina przebywa tę samą drogę co my, tylko później, na pewno bliżej lata, bo nie ma już tyle wody. Teraz było przynajmniej 80 cm więcej wody. W każdym razie tam, gdzie oni mają wodę do pasa, mnie na pewno zakrywało. Jeśli ktoś chce mieć wyobrażenie o wyprawie, oto link:
http://www.youtube.com/watch?v=dKBqLr7HiVA&feature=BFa&list=FLgEpGJSAmTG-7muk9hG5pgQ&lf=mh_lolz
Po tej wyprawie potrzebowałam trochę czasu, żeby odpocząć, a jak wiadomo - stara Jerozolima nie sprzyja pomysłom tego rodzaju. Zawsze jest coś, co pojawia się nieoczekiwanie i po prostu zmywa cię w zupełnie inną stronę niż można było się spodziewać. Słowem, tydzień po Wadi Murabat (Nahal Darga) zleciał błyskawicznie, tak, że w momencie kiedy miałam chwilę pomyśleć i zdać sobie sprawę z tego co się ze mną dzieje był prawdopodobnie późny wieczór w piątek. Właśnie wtedy miała miejsce impreza urodzinowa córeczki naszych znajomych. Pierwsza arabska impreza w moim życiu. Za checkpointem. Świetnie się bawiłam! Przede wszystkim sama jubilatka jest uroczą siedmioletnią dziewczynka, o mądrych oczach i słodkim uśmiechu. Mówi po arabsku, hebrajsku i angielsku, ponadto uczy się francuskiego i gry na skrzypcach. Tego ostatniego w Instytucie Magnifikat, który ma siedzibę na terenie klasztoru Św. Zbawiciela, a więc dwa kroki (a dosłownie – chyba około 300 kroków, kiedyś liczyłam) stąd. Poza nią rozrywki dostarczał nam jej młodszy brat ewidentnie zazdrosny o  uwagę obecnych. Żeby odbić sobie straty postanowił nas zabić, najpierw nożem, a potem rzutem plastikowym jeepem na odległość. Potem najwyraźniej zdał sobie sprawę z bezowocności swych poczynań i pozwolił się po prostu przebrać za Spidermana. Poza tymi atrakcjami było przepyszne jedzenie i – chciał nie chciał – konwersacje po hiszpańsku! Najwyraźniej jedna z naszych znajomych była taka zmęczona, że nie do końca zdawała sobie sprawę którym ze znanych jej języków mówi i w konsekwencji jako jej sąsiadka przy stole nolens volens zostałam wciągnięta w wymianę zdań w tym języku. Było to przekomiczne, bo S. ciągle rzucała jakieś pytania, na które z początku nie reagowałam, bo były po hiszpańsku. A więc na pewno nie do mnie – uznałam podświadomie. Ale nie! W pewnym momencie spotkał mnie jej pełen wyrzutu wzrok – i zwerbalizowała się jego treść: Czemu mi nie odpowiadasz? – hahaha, bo nie mówię po hiszpańsku! Śmiałyśmy się z tego przez kwadrans.
Weekend po tej imprezie przebiegł dość spokojnie, na sprzątaniu i świętowaniu niedzieli i Dnia Św. Patryka. Czuję się jakby to było wczoraj, a tymczasem już jutro kolejny weekend!
W Jeruzalimiu wiosna już pełną gębą. Ciepło. Był chamsin. Nie pada od dłuższego czasu, a pustynia kwitnie.

A niedługo – Pascha!

piątek, 9 marca 2012




Jest piątek po południu.  Kończy się muzułmańska niedziela, zaczyna się żydowski szabat. Trwa Purim. Dla mnie kończy się tydzień pracy i zaczyna się weekend. Na via Dolorosa, przy IV Stacji, jest kilku więcej izraelskich żołnierzy niż zwykle. Poza tym nic szczególnego. Zwykły dzień.  Może trochę więcej grup pielgrzymów odprawiających Drogę Krzyżową i hamujących ruch.
Nie mogę uwierzyć, że tydzień temu padał śnieg i było naprawdę zimno. 


Widziałam nawet bałwanka, co prawda nie pożył sobie długo, i zamiast marchewki i węgielków miał kolorowe słomki, tak, że bardziej przypominał ufoludka niż cokolwiek innego, ale jednak pozory zimy zostały zachowane. A dziś! Słońce świeci już dość mocno i można chodzić w samej bluzie, ptaszki ćwierkają, wydaje się jakby wiosna zawitała na stałe! Aż nie do uwierzenia, że w przeciągu tygodnia pogoda może się tak radykalnie zmienić.
Tę samą gwałtowność widzę tutaj na każdym kroku. To nie jest harmonijne miejsce.
Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy pomyślałam, że tutaj każdy jest u siebie, w tym małym kawałku miasta zamkniętym w murach Sulejmana Wspaniałego. Że po prostu się tu przyjeżdża z krańców ziemi i jest się w domu. Prawdziwe Miasto Pokoju. Zen.
A teraz guzik. Nic z tego. Zero zen. Ciągle się gdzieś biegnie, nie da się nic zaplanować, ciągle spotyka się nieprzewidziane zwroty akcji, przeszkody ale też i niespodziewane zupełnie prezenty, odkrycia, cudownych ludzi!
Mała próbka tego stanu rzeczy:
W zeszłym, „śnieżnym”, tygodniu kiedy my, mieszkańcy Maria Bambina, musieliśmy stawić czoła chyba siedmiu blackout’om (notabene w naszym przypadku brak energii elektrycznej oznacza: brak ciepłej wody, światła, ogrzewania i prądu w gniazdkach). Wiadomo, życie było lekko zblokowane. Bo na przykład człowiek wstaje rano, na dworze ziąb i leje, w domu tylko ziąb, włosy już zesztywniały z brudu i definitywnie trzeba się umyć, a tu w kranie tylko ciekły lód… więc co?
Trzeba podgrzać wodę w jakimś garze. Gar nawet jest, ale jakoś nie da się zapalić gazu pod nim, bo normalnie używa się elektrycznego zapalnika, który, rzecz jasna nie działa, a nikt w okolicy nie  pali, więc o zapałkach lub zapalniczce możemy tylko pomarzyć. Wobec  zaistniałej sytuacji pozostaje tylko zbadanie wszystkich łazienek w domu – może w rurach zostały jeszcze ostatki ciepłej wody?
Co za ulga! W łazience przy tarasie jest ciepła woda! Che bello, idę do pracy z umytą głową, udaje mi się ją nawet wysuszyć! Bo okazuje się, że padła tylko część instalacji. Nie wiadomo gdzie prąd jest a gdzie nie, bo wszystko jest zrobione all’araba, czyli mówiąc po naszemu: „na przypał”. Chcę przez to powiedzieć, że na przykład jedna część pierwszego piętra oraz łazienka i kuchnia z drugiego są połączone i akurat ich awaria nie dotknęła. Parter natomiast, pierwsze piętro za wyjątkiem kuchni i połowa drugiego są bez elektryczności. W niektórych pomieszczeniach jest na przykład światło a nie ma prądu w gniazdkach. Dlaczego akurat tak?
Nie wiadomo.
To tutaj bardzo częste stwierdzenie. Nie wiadomo. Kiedy będzie prąd? Jutro, inshallah. Czy da się naprawić instalację? Da, inshallah.
Inshallah jest słowem kluczowym dla tubylców. Osobiście uważam, że wyraża w pełni tutejszą, staromiejską mentalność. No i jest kwintesencją życia tutaj.
Inshallah, oznacza, że nie wiadomo co się stanie. „Jeśli Bóg zechce”. A jeżeli nie zechce? Przypominam sobie książkę Oriany Fallaci pod tym tytułem, w której „inshallah” jest  słowem – kluczem, właściwie odpowiedzią na zagadkę życia. Dlaczego dzieje się właśnie to, czego jestem świadkiem? Bo Bóg tak zechciał. Naprawdę jestem tylko widzem. Nie ja decyduję. Nie mam wpływu. Mam intencję zrobienia czegoś, ale naprawdę nie wiadomo czy się uda. Jeżeli tak – chwała Bogu, jeżeli nie – widocznie zechciał On inaczej.I dokładnie tak tutaj się żyje. Trzeba się dostosować do falującej rzeki jaką jest rzeczywistość i czasem dać się zdryfować w czasie lub przestrzeni. Stąd spóźnianie się jest moim zdaniem nie do uniknięcia. Chaos. Wszystko się może zdarzyć.
I lepiej nie mówić nic o jutrze.
Ale jutro, inshallah, jedziemy na pustynięJ

wtorek, 6 marca 2012

Jerozolima.
Pępek świata.
Wszystkich możliwych wszechświatów.
Święte Miasto w środku Ziemi Świętej.




A ja w środku niego. Na starym mieście, w pierścieniu murów, zupełnie jak w getcie. Otoczona zgiełkiem arabskich sklepików z pamiątkami i turystów, oprowadzanych we wszystkich językach świata po miejscach świętych dla milionów (już miliardów?) ludzi. 
Na co dzień żyję zupełnie nie myśląc o tym wszystkim, co ich tu przyciągnęło. Tak, to tu Pan Jezus Zmartwychwstał. Za rogiem, dosłownie 2 minuty stąd, zupełnie po sąsiedzku.