środa, 11 lipca 2012

Nahal Alexander i syndrom staromieszczanina


Dawno, oj dawno nic się tu nie działo.
Ale wiadomo, jak na blogu nic, to w życiu zwykle jest coś na rzeczy.
No i było.
Przez dwa ostatnie miesiące sporo się działo. Przede wszystkim w maju wykatapultowałam się na krotki czas na ojczyzny łono. Miałam niebywały honor być druhną / świadkiem na ślubie mojej długoletniej przyjaciółki Zmory. Oczywiście wyprawa stała się okazją do spotkań ze wszystkimi krewnymi-i-znajomymi-Królika, no i jak zwykle w takich razach bywa do frustracji brakiem czasu.
W czerwcu z kolei kilka bliskich mi i mojej współlokatorce (i towarzyszce w jerozolimskich dziwactwach) osób zawitało tutaj, do epicentrum wszystkich możliwych wszechświatów. I czas się ponownie sam zorganizował.
I tak oto nastał lipiec, wieczór i poranek, chciałoby się aż napisać.
We znaki dał się ponownie dawno już odczuwany przeze mnie syndrom staromieszczanina.
Czymże ów jest?
Najlepiej zdefiniować go chyba jako stan przewlekłego zmęczenia i irytacji. Wiąże się też z zaburzeniami, które w skrajnych przypadkach mogą przerodzić się w stany psychopatyczne, a w lekkich zaledwie zakrawają o rasizm (nie tyle antysemityzm co arabofobia) i mizantropię. Wynika on najprawdopodobniej z ciągłego kontaktu z zacnymi arabskimi sklepikarzami, niezmordowanie próbującymi nawiązać kontakt, sprzedać coś lub po prostu wyrazić po angielsku przeświadczenie, że jesteś piękną kobietą i twój narzeczony ma szczęście. Jako, że te komentarze wygłaszane są za każdym razem, kiedy idziesz do pracy (bo przecież do pracy prowadzi Droga Krzyżowa, nomen omen...) po kilku miesiącach arabofobia jest gwarantowana.
Aby uciec przed wrzeszczącym w nocy arabstwem, sklepikarzami, tłumami blokującymi drogę do pracy, bo przecież właśnie się modlą, wolontariuszami blokującymi wspólną kuchnię i całą resztą postanowiłyśmy z wyżej wspomnianą G. zarządzić ewakuację.
Na weekend.
Weekend co prawda w naszym wykonaniu oznaczał niedzielę i poniedziałek, ale liczy się!!!
Udałyśmy się z pożyczonym namiockiem na północ, za Netanię, do parku narodowego o nazwie Alexander's Stream. Piszę o tym, bo miejsce jest godne polecenia.

Można tam bez problemu dojechać autobusem. Jest cudowna rzeczka wpadająca do morza, czapelki, meduzy (to akurat urok sezonowy) i ogromne żółwie (ale widziałyśmy tylko jednego, zdechłego), jest trochę parku, przypominającego busz i najważniejsze - cudowna piaszczysta plaża Beit Yanai, gdzie można obozować do trzech nocy pod rząd.
(Zdjęć z plaży nie będzie, bo w swoim lenistwie nie wzięłam aparatu ze sobą).
Z tego miejsca do Netanii prowadzi plażą szlak izraelski. Plaże są piękne i dużo ludzi rozbija tam swoje obozy w cieniu klifów.
Nie muszę chyba tłumaczyć, że ewakuacja była udana pod każdym względem. Pełen relaks i plażowa sceneria jak z filmów Felliniego. Knajpka z zupką pełną świeżych owoców morza. Spanie w piachu.
Tylko powrót do Jero okazał się pełen żalu.
Dzień dobry kamienie, koty i sklepikarze!