wtorek, 25 września 2012

Tutaj minęła północ. W Polsce chyba też, bo ostatnio zmieniliśmy czas na zimowy, a w Polsce chyba wciąż letni...
Byłam na spacerze z G., wyszłyśmy ze Starego Miasta Bramą Nową i potem w lewo ulicą króla Dawida. Zrobiłyśmy kółeczko w stronę Kiryat Shmuel, koło Jerusalem Theater i rezydencji prezydenta, żeby wrócić Bramą Jafską. Ulice rzeczywiście puściuteńkie, tu i tam ludzie przemieszczający się pieszo. Różnie - jedni pojedynczo, inni małymi grupkami. Rzeczywiście większość z nich ubrana na biało i w crocsach lub innych butach nie ze skóry. Niektórzy mężczyźni w powiewających na wietrze tałesach lub w dziwnych dla mnie białych kitlach.
Miasto ciche jak w szabat do potęgi entej. Migające pomarańczowe światła na skrzyżowaniach. I ludzie chodzący środkiem ruchliwych zwykle arterii komunikacyjnych.
Jesteśmy poza czasem.


יום כיפורים
Yom Kippur

Za kilka chwil zaczyna się najważniejszy dzień w roku żydowskim. Shabbat shabbaton. Dziesiąty dzień miesiąca Tiszri, w którym zadecydują się losy każdego na cały, świeżo rozpoczęty rok 5773. Ostatni moment na przebłaganie Boga, żeby umieścił nasze imię w Księdze Życia, zamiast w Księdze Śmierci.
De facto temu poświęcone są pierwsze dni nowego roku, który rozpoczął się niedawno (Rosh Hashanah) - pokucie, oczyszczeniu i pojednaniu, noszą one nazwę Strasznych Dni (yam'im nora'im). Według tradycji żydowskiej w Rosh Hashanah (Nowy Rok) Bóg zapisuje przeznaczenie sprawiedliwych w Księdze Życia, a przeznaczenie grzeszników w Księdze Śmierci. Większość ludzi jednakże ma 10 dni na "przekonanie" Boga, oczyszczenie się i pokutę - jest to czas między Rosh Hashanah a Yom Kippur. W ten ostatni dzień przeznaczenie człowieka zostaje przypieczętowane. Jest to również jedyny dzień, w który Szatan nie oskarża przed Bogiem synów Izraela i jest nieszkodliwy. Przez cały Yom Kippur bramy nieba pozostają otwarte i Bóg przyjmuje wszystkie prośby, wraz z zamknięciem święta, o zachodzie słońca, z dźwiękiem szofaru bramy nieba zamykają się.

Kiedyś, kiedy Izraelici mieli swoją świątynię, w Yom Kippur Najwyższy Kapłan (Kohen Gadol) składał jednego kozła jako ofiarę przebłagalną dla Pana, kropiąc jego krwią Święte Świętych, a na drugiego nakładał ręce i wyznawał nad nim grzechy narodu. Drugi kozioł wypędzany był na pustynię/tereny niezamieszkałe dla Azazela. W czasach II Świątyni w ten dzień Kapłan wypowiadał też na głos imię Boga - YHWH.
W czasie Yom Kippur nie je się i nie pije, nie nosi skórzanych butów ani pasków, nie można się myć ani namaszczać ani mieć żadnych kontaktów seksualnych. Wiele osób ubiera się też na biało. Jest pięć nabożeństw, ponoć synagogi i ulice są pełne. Niedługo zobaczę. Jest prawdą, że już od kilku dni przez Stare Miasto przewijają się tłumy Żydów, idące pod Kotel, żeby modlić się o dobre przygotowanie do Yom Kippur. Tysiące ludzi. Wszystko było zakorkowane.
Ale dzisiaj i jutro ruch się skończy. Komunikacja publiczna nie będzie działać, większość ludzi nie będzie też używać swoich środków transportu. Tylko nóżki. Telewizja i radio też się wyłączają. I to jest zupełnie niezwykłe, bo nawet nie-pobożni Żydzi poszczą i stosują się do tych ograniczeń. Cały kraj się zatrzymuje na jeden dzień. Na 25 godzin, bo ten dzień tyle będzie trwał.
Brzmi to jak koniec świata. I tak po troszę jest, bo to na Yom Kippur ma ponownie przyjść Mesjasz i to z Yom Kippur są związane oczekiwania eschatologiczne i Sąd Ostateczny.
Ja wybieram się jutro na zamknięcie święta, pod Kotel na modlitwę Ne'ila, bo w synagodze i tak nic nie zrozumiem. A poza tym, chyba jako jedna z niewielu w Izraelu - pracuję...
Dla tych, którzy chcieliby wiedzieć więcej polecam następujące strony:
http://www.hebrew4christians.com/Holidays/Fall_Holidays/Yom_Kippur/yom_kippur.html
http://embassies.gov.il/warsaw/newsAndEvents/Pages/2012-09/Obchody-swieta-Jom-Kipur-w-Izraelu.aspx

piątek, 3 sierpnia 2012


Drugi z tramp-tripów odbył się w zdecydowanie przeciwnym kierunku, bo na północ. Zresztą został niejako wymuszony przez okoliczności, bo musiałyśmy się dostać na Górę Błogosławieństw, za Tyberiadę w piątek popołudniu/wieczorem czyli już w szabat. Ostatni autobus odjeżdżał z Jerozolimy o 14.00 - więc kiedy jeszcze byłyśmy w pracy. Nie mogłyśmy się zabrać z nikim znajomym - co było robić… poszłyśmy znowu na stopa.
Niedaleko wjazdu do tunelu , przy Hebrew Univeristy jest przystanek, który świetnie się do tego nadaje. Ruch całkiem całkiem. Niestety ludzie jakoś niechętni, żeby się zatrzymać. W końcu zabrał nas jakiś starszy pan jadący do Maale Adumim. Niezbyt rozmowny, ale bardzo miły. Zostawił nas przy głównej drodze, zjeżdżającej ku Morzu Martwemu i kazał nam na siebie uważać. Potem ponownie upłynęło trochę czasu zanim ktoś się zatrzymał. Tym razem para jadąca nad Morze Martwe. Ona Izraelka, widać to od pierwszego wejrzenia. Ciemne kręcone włosy, pociągła twarz, szczupłe ręce o długich palcach. Skupiona na drodze i na rozmowie z nim. On jak się okazało Australijczyk, z Melbourne. Blondyn, jasne oczy, wielki tatuaż na lewym ramieniu. Bardzo pogodny, jak dowiedział się, że chcemy jechać do Australii to opowiedział trochę o swoim mieście. Że stolica kultury, mnóstwo wydarzeń artystycznych. Słowem poleca.
Zostawili nas przy skrzyżowaniu, gdzie droga nr 90 prowadząca do Bet Shean odbija na północ. Słońce chyliło się już ku zachodowi a przed nami było wciąż sto trzydzieści kilometrów do pokonania. Jakiś przystanek w dziczy, na pustyni judzkiej. „W koło żywego ducha” jak śpiewa Kazimierz Grześkowiak. No nic, siedzimy sobie. Czas płynie, przejechało kilka samochodów. Może cztery, pięć. Puściuteńko. Zatrzymał się jakiś chłopak jadący do kibucu (Argaman?) po drodze. Super. Byle do przodu. Zostawił nas przy naprzeciw stacji benzynowej na przystanku. Pomyślałam wtedy, że skoro jest stacja to nawet jeśli nikt nas stamtąd nie zabierze – przeżyjemy noc bez problemu. Ale niebawem zatrzymał się autobus. To  zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Złapać na stopa pusty autobus turystyczny. Pan kierowca wyglądał trochę na mruka (fizjonomia Ropucha, powiedziałabym), ale okazał się w porządku. Jechał prawie do Bet Shean.
Przed Bet Shean jest check-point znany z dokładności kontroli jakie tam są przeprowadzane. I kiedy tam dojechaliśmy (było już ciemno) oczywiście musiałyśmy się pofatygować na kontrolę i udzielić odpowiedzi na pytania co robimy w Izraelu, skąd się wzięłyśmy w autobusie etc. I pan kierowca wiedząc ile to może trwać mówi nam, że on nie może na nas czekać, bo nie wiadomo ile to zajmie.
Ale tutaj na wysokości zadania stanęli izraelscy żołnierze. Kontrola była szybciutka a pan kierowca został zatrzymany przez nich do momentu kiedy ją przebrnęłyśmy.


I tak dojechałyśmy do kolejnego przystanku, gdzie spotkałyśmy chłopaków na przepustce, okazali się bardzo pomocni, bo dzięki nim złapałyśmy kolejnego stopa – dziewczynę, która zabrała nas do Tsemach. Gali. Okazało się, że jej babcia urodziła się w Polsce, opowiadała nam o tym jak ściągnęli dla niej z Internetu na urodziny „sto lat” po polsku i jak babcia się cieszyła. Poza tym mówiła trochę o Israel Trail (http://www.israeltrail.net/), który przeszła w zeszłym roku i o tym jakim fenomenalnym było to przeżyciem. Zostawiła nam do siebie kontakt.
Zanim dotarłyśmy do Tyberiady jechałyśmy jeszcze trzema samochodami. Okazuje się, że finisz czasem jest najtrudniejszy (bo Tsemach jest już całkiem blisko). Byłyśmy tam na 22.00 a wyjechałyśmy ok. 18.00.
Trochę to zajęło, ale cel został osiągnięty.




Czwartek. 
Kolejny dzień izraelskiego lata. Kolejny dzień ramadanu. Kolejny dzień pracy. Kolejny dzień kiedy połączenie z internetem jest nie lada problemem. Baza danych - nasze narzędzie pracy - zawiesza się co krok. Powtarzam te same operacje to kilkanaście razy bo nic się nie zapisuje. I ciągle widzę to samo "errore nel carricamento dei dati". Mam ochotę mówić do mojego komputera wszystkimi znanymi mi obelżywymi słowami. Tyle, że dziś to nie jego wina. No i nie jestem do końca pewna czy by się na mnie nie obraził. I na przykład nie odmówiłby mi współpracy...
A tego chciałabym uniknąć :)

W ramach autoterapii napiszę o jednym z dwóch ostatnich tramp-tripów ("tramp" to po hebrajsku to autostop). W ten sposób przypomnę sobie, ze Izrael to nie tylko Jeruzalimie.
Od dłuższego czasu miałam ogromną ochotę na jazdę stopem do Eilatu.
Trochę dlatego, że byłam ciekawa jak działa tutaj łapanie stopa, a trochę dlatego, że trzeba przejechać cały Negew no i wydawało mi się to rodzajem przygody. Bo jeśli ktoś cię zostawi na środku pustyni i musisz się jakoś wydostać, czekać tam nie wiadomo ile - to warto się przekonać na własnej skórze jakie to uczucie!
Taki był tok mojego rozumowania.

Czas sposobny nadarzył się 22 lipca. Postanowiłam uczcić moją świętą patronkę i przy okazji trochę też siebie (imieniny) i kopsnąć się na południe. Z G., no bo jednak to nie jest zbyt roztropne, żeby dziewczyna podróżowała sama stopem. 




No i ku memu zdumieniu w przeciągu pięciu godzin dojechałyśmy (szczęście nowicjuszy) na miejsce. 326 km. 8 samochodów, w tym dwie ciężarówki. Kilka konwersacji po hebrajsku. Kilka po angielsku. Nawet mała drzemka.

W Eilacie mamy metę. Możemy zatrzymać się u znajomych. Jest morze, sklepy, restauracje i rafa koralowa. Tym razem ograniczyłyśmy się do pierwszych dwóch.




Ja osobiście bardzo lubię to miasto (chociaż uważam je za monotonne), bo to brama do Synaju a ten z kolei to już przedsionek Afryki. Także czuje się już nieznane, coś nowego i dzikiego. Poza tym świadomość bycia wciśniętym między Jordanię a Egipt też robi swoje. Czuję się tu jak na półwyspie...
I jest jeszcze coć - cudownie jest być w kurorcie, gdzie ludzie chodzą w krótkich spodenkach i górze od bikini. Po kilku miesiącach w Jeruzalimiu czułam się po prostu jak dziecko z buszu, które przybyło niespodzianie na łono cywilizacji. I nie może się nadziwić. Bo przecież "u nas" (na starym mieście) strach wyjść w krótkich spodenkach czy w koszulce na ramiączkach. Nie wspomnę nawet o krótkiej sukience, a tu - wszędzie nogi, brzuchy, wszytko na wierzchu i nikogo to zupełnie nie obchodzi! Nikt nie krzyczy za tobą na ulicy. Cudownie, ach jak cudownie... 
Oglądamy zdjęcia z wakacji w Eilacie naszych znajomych dziewczyn i nie możemy przestać myśleć o tym, że mogą się tu "przebrać za dziewczyny", chodzić na okrągło w sukieneczkach, zastanawiać się na jaki kolor malować paznokcie i jak dobrać ubrania.







Ta wyprawa uświadomiła mi, że na codzień żyję w niezłej dziczy. Mentalnej.
I że nie należy liczyć na to, że jeśli gdzieś się szybko dotarło stopem, można równie błyskawicznie i bezproblemowo wrócić w ten sam sposób.
Ale to całkiem inna historia...


środa, 11 lipca 2012

Nahal Alexander i syndrom staromieszczanina


Dawno, oj dawno nic się tu nie działo.
Ale wiadomo, jak na blogu nic, to w życiu zwykle jest coś na rzeczy.
No i było.
Przez dwa ostatnie miesiące sporo się działo. Przede wszystkim w maju wykatapultowałam się na krotki czas na ojczyzny łono. Miałam niebywały honor być druhną / świadkiem na ślubie mojej długoletniej przyjaciółki Zmory. Oczywiście wyprawa stała się okazją do spotkań ze wszystkimi krewnymi-i-znajomymi-Królika, no i jak zwykle w takich razach bywa do frustracji brakiem czasu.
W czerwcu z kolei kilka bliskich mi i mojej współlokatorce (i towarzyszce w jerozolimskich dziwactwach) osób zawitało tutaj, do epicentrum wszystkich możliwych wszechświatów. I czas się ponownie sam zorganizował.
I tak oto nastał lipiec, wieczór i poranek, chciałoby się aż napisać.
We znaki dał się ponownie dawno już odczuwany przeze mnie syndrom staromieszczanina.
Czymże ów jest?
Najlepiej zdefiniować go chyba jako stan przewlekłego zmęczenia i irytacji. Wiąże się też z zaburzeniami, które w skrajnych przypadkach mogą przerodzić się w stany psychopatyczne, a w lekkich zaledwie zakrawają o rasizm (nie tyle antysemityzm co arabofobia) i mizantropię. Wynika on najprawdopodobniej z ciągłego kontaktu z zacnymi arabskimi sklepikarzami, niezmordowanie próbującymi nawiązać kontakt, sprzedać coś lub po prostu wyrazić po angielsku przeświadczenie, że jesteś piękną kobietą i twój narzeczony ma szczęście. Jako, że te komentarze wygłaszane są za każdym razem, kiedy idziesz do pracy (bo przecież do pracy prowadzi Droga Krzyżowa, nomen omen...) po kilku miesiącach arabofobia jest gwarantowana.
Aby uciec przed wrzeszczącym w nocy arabstwem, sklepikarzami, tłumami blokującymi drogę do pracy, bo przecież właśnie się modlą, wolontariuszami blokującymi wspólną kuchnię i całą resztą postanowiłyśmy z wyżej wspomnianą G. zarządzić ewakuację.
Na weekend.
Weekend co prawda w naszym wykonaniu oznaczał niedzielę i poniedziałek, ale liczy się!!!
Udałyśmy się z pożyczonym namiockiem na północ, za Netanię, do parku narodowego o nazwie Alexander's Stream. Piszę o tym, bo miejsce jest godne polecenia.

Można tam bez problemu dojechać autobusem. Jest cudowna rzeczka wpadająca do morza, czapelki, meduzy (to akurat urok sezonowy) i ogromne żółwie (ale widziałyśmy tylko jednego, zdechłego), jest trochę parku, przypominającego busz i najważniejsze - cudowna piaszczysta plaża Beit Yanai, gdzie można obozować do trzech nocy pod rząd.
(Zdjęć z plaży nie będzie, bo w swoim lenistwie nie wzięłam aparatu ze sobą).
Z tego miejsca do Netanii prowadzi plażą szlak izraelski. Plaże są piękne i dużo ludzi rozbija tam swoje obozy w cieniu klifów.
Nie muszę chyba tłumaczyć, że ewakuacja była udana pod każdym względem. Pełen relaks i plażowa sceneria jak z filmów Felliniego. Knajpka z zupką pełną świeżych owoców morza. Spanie w piachu.
Tylko powrót do Jero okazał się pełen żalu.
Dzień dobry kamienie, koty i sklepikarze!

piątek, 25 maja 2012

Jest jak zwykle piątek. Wieczór. Najwyraźniej czas ma wtedy małe zapętlenie i nieco zwalnia na powitanie Szabatu.
Tak jakoś się składa, że przez te prawie już pięćdziesiąt dni, jakie dzielą nas od Paschy zupełnie nie było czasu na pisanie. Mnóstwo mnóstw do zrobienia. Podróż do Polski. Galilea, zielona, słodka Galilea, udało się też kopsnąć na pustynię, spłynąć po kawałeczku Jordanu, opalić się na plażach Jafy i Antonii, dostać list miłosny od jednego ze sklepikarzy na Via Dolorosa i opuścić 2 tygodnie hebrajskiego na Ulpanie.
A teraz już zaraz Pentecoste, Szawuot, Zielone Świątki...

sobota, 7 kwietnia 2012

Jest Wielka Sobota.
Czekamy.
Pościmy.
Nie będziemy spać całą noc.
Żydzi spożyli swoją Paschę wczoraj wieczorem, my będziemy świętować w dzisiejszą noc.
W Wielką Noc!


W tym roku świętuję na Górze Zgorszenia, w Domus Mamre, druga Pascha w Jerozolimie. Niedawno wróciłam stamtąd z przygotowania. Liturgia będzie po arabsku, niektóre części po włosku.
A po hebrajsku - fragment pieśni śpiewanej przez dzieci "Co takiego jest innego tej nocy?"
no właśnie, co takiego jest innego tej nocy?
że nie śpimy,
że pościmy,
że gromadzimy się razem,
że ubieramy się w najlepsze ubrania
i czekamy na tę noc cały rok...






Dobrej Paschy!