Czwartek.
Kolejny dzień izraelskiego lata. Kolejny dzień ramadanu. Kolejny
dzień pracy. Kolejny dzień kiedy połączenie z internetem jest nie lada
problemem. Baza danych - nasze narzędzie pracy - zawiesza się co krok.
Powtarzam te same operacje to kilkanaście razy bo nic się nie zapisuje. I ciągle
widzę to samo "errore nel carricamento dei dati". Mam ochotę mówić do mojego komputera
wszystkimi znanymi mi obelżywymi słowami. Tyle, że dziś to nie jego wina. No i
nie jestem do końca pewna czy by się na mnie nie obraził. I na przykład nie
odmówiłby mi współpracy...
A tego chciałabym uniknąć :)
W ramach autoterapii napiszę o jednym z dwóch ostatnich tramp-tripów ("tramp" to po hebrajsku to autostop). W ten sposób przypomnę sobie, ze Izrael to nie tylko Jeruzalimie.
Od dłuższego czasu miałam ogromną ochotę na jazdę stopem do
Eilatu.
Trochę dlatego, że byłam ciekawa jak działa tutaj łapanie stopa, a
trochę dlatego, że trzeba przejechać cały Negew no i wydawało mi się to
rodzajem przygody. Bo jeśli ktoś cię zostawi na środku pustyni i musisz się
jakoś wydostać, czekać tam nie wiadomo ile - to warto się przekonać na własnej
skórze jakie to uczucie!
Taki był tok mojego rozumowania.
Czas sposobny nadarzył się 22 lipca. Postanowiłam uczcić moją
świętą patronkę i przy okazji trochę też siebie (imieniny) i kopsnąć się na południe. Z
G., no bo jednak to nie jest zbyt roztropne, żeby dziewczyna podróżowała sama
stopem.
No i ku memu zdumieniu w przeciągu pięciu godzin dojechałyśmy
(szczęście nowicjuszy) na miejsce. 326 km. 8 samochodów, w tym dwie
ciężarówki. Kilka konwersacji po hebrajsku. Kilka po angielsku. Nawet mała drzemka.
W Eilacie mamy metę. Możemy zatrzymać się u znajomych. Jest morze,
sklepy, restauracje i rafa koralowa. Tym razem ograniczyłyśmy się do pierwszych dwóch.
Ja osobiście bardzo lubię to miasto (chociaż uważam je za monotonne), bo to brama do Synaju a ten z kolei to już przedsionek Afryki. Także czuje się już nieznane, coś nowego i dzikiego. Poza tym świadomość bycia wciśniętym między Jordanię a Egipt też robi swoje. Czuję się tu jak na półwyspie...
I jest jeszcze coć - cudownie jest być w kurorcie, gdzie ludzie chodzą w krótkich spodenkach i górze od bikini. Po kilku miesiącach w Jeruzalimiu czułam się po prostu jak dziecko z buszu, które przybyło niespodzianie na łono cywilizacji. I nie może się nadziwić. Bo przecież "u nas" (na starym mieście) strach wyjść w krótkich spodenkach czy w koszulce na ramiączkach. Nie wspomnę nawet o krótkiej sukience, a tu - wszędzie nogi, brzuchy, wszytko na wierzchu i nikogo to zupełnie nie obchodzi! Nikt nie krzyczy za tobą na ulicy. Cudownie, ach jak cudownie...
Oglądamy zdjęcia z wakacji w Eilacie naszych znajomych dziewczyn i nie możemy przestać myśleć o tym, że mogą się tu "przebrać za dziewczyny", chodzić na okrągło w sukieneczkach, zastanawiać się na jaki kolor malować paznokcie i jak dobrać ubrania.
Ta wyprawa uświadomiła mi, że na codzień żyję w niezłej dziczy. Mentalnej.
I że nie należy liczyć na to, że jeśli gdzieś się szybko dotarło stopem, można równie błyskawicznie i bezproblemowo wrócić w ten sam sposób.
Ale to całkiem inna historia...
Ale to całkiem inna historia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz