piątek, 9 marca 2012




Jest piątek po południu.  Kończy się muzułmańska niedziela, zaczyna się żydowski szabat. Trwa Purim. Dla mnie kończy się tydzień pracy i zaczyna się weekend. Na via Dolorosa, przy IV Stacji, jest kilku więcej izraelskich żołnierzy niż zwykle. Poza tym nic szczególnego. Zwykły dzień.  Może trochę więcej grup pielgrzymów odprawiających Drogę Krzyżową i hamujących ruch.
Nie mogę uwierzyć, że tydzień temu padał śnieg i było naprawdę zimno. 


Widziałam nawet bałwanka, co prawda nie pożył sobie długo, i zamiast marchewki i węgielków miał kolorowe słomki, tak, że bardziej przypominał ufoludka niż cokolwiek innego, ale jednak pozory zimy zostały zachowane. A dziś! Słońce świeci już dość mocno i można chodzić w samej bluzie, ptaszki ćwierkają, wydaje się jakby wiosna zawitała na stałe! Aż nie do uwierzenia, że w przeciągu tygodnia pogoda może się tak radykalnie zmienić.
Tę samą gwałtowność widzę tutaj na każdym kroku. To nie jest harmonijne miejsce.
Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy pomyślałam, że tutaj każdy jest u siebie, w tym małym kawałku miasta zamkniętym w murach Sulejmana Wspaniałego. Że po prostu się tu przyjeżdża z krańców ziemi i jest się w domu. Prawdziwe Miasto Pokoju. Zen.
A teraz guzik. Nic z tego. Zero zen. Ciągle się gdzieś biegnie, nie da się nic zaplanować, ciągle spotyka się nieprzewidziane zwroty akcji, przeszkody ale też i niespodziewane zupełnie prezenty, odkrycia, cudownych ludzi!
Mała próbka tego stanu rzeczy:
W zeszłym, „śnieżnym”, tygodniu kiedy my, mieszkańcy Maria Bambina, musieliśmy stawić czoła chyba siedmiu blackout’om (notabene w naszym przypadku brak energii elektrycznej oznacza: brak ciepłej wody, światła, ogrzewania i prądu w gniazdkach). Wiadomo, życie było lekko zblokowane. Bo na przykład człowiek wstaje rano, na dworze ziąb i leje, w domu tylko ziąb, włosy już zesztywniały z brudu i definitywnie trzeba się umyć, a tu w kranie tylko ciekły lód… więc co?
Trzeba podgrzać wodę w jakimś garze. Gar nawet jest, ale jakoś nie da się zapalić gazu pod nim, bo normalnie używa się elektrycznego zapalnika, który, rzecz jasna nie działa, a nikt w okolicy nie  pali, więc o zapałkach lub zapalniczce możemy tylko pomarzyć. Wobec  zaistniałej sytuacji pozostaje tylko zbadanie wszystkich łazienek w domu – może w rurach zostały jeszcze ostatki ciepłej wody?
Co za ulga! W łazience przy tarasie jest ciepła woda! Che bello, idę do pracy z umytą głową, udaje mi się ją nawet wysuszyć! Bo okazuje się, że padła tylko część instalacji. Nie wiadomo gdzie prąd jest a gdzie nie, bo wszystko jest zrobione all’araba, czyli mówiąc po naszemu: „na przypał”. Chcę przez to powiedzieć, że na przykład jedna część pierwszego piętra oraz łazienka i kuchnia z drugiego są połączone i akurat ich awaria nie dotknęła. Parter natomiast, pierwsze piętro za wyjątkiem kuchni i połowa drugiego są bez elektryczności. W niektórych pomieszczeniach jest na przykład światło a nie ma prądu w gniazdkach. Dlaczego akurat tak?
Nie wiadomo.
To tutaj bardzo częste stwierdzenie. Nie wiadomo. Kiedy będzie prąd? Jutro, inshallah. Czy da się naprawić instalację? Da, inshallah.
Inshallah jest słowem kluczowym dla tubylców. Osobiście uważam, że wyraża w pełni tutejszą, staromiejską mentalność. No i jest kwintesencją życia tutaj.
Inshallah, oznacza, że nie wiadomo co się stanie. „Jeśli Bóg zechce”. A jeżeli nie zechce? Przypominam sobie książkę Oriany Fallaci pod tym tytułem, w której „inshallah” jest  słowem – kluczem, właściwie odpowiedzią na zagadkę życia. Dlaczego dzieje się właśnie to, czego jestem świadkiem? Bo Bóg tak zechciał. Naprawdę jestem tylko widzem. Nie ja decyduję. Nie mam wpływu. Mam intencję zrobienia czegoś, ale naprawdę nie wiadomo czy się uda. Jeżeli tak – chwała Bogu, jeżeli nie – widocznie zechciał On inaczej.I dokładnie tak tutaj się żyje. Trzeba się dostosować do falującej rzeki jaką jest rzeczywistość i czasem dać się zdryfować w czasie lub przestrzeni. Stąd spóźnianie się jest moim zdaniem nie do uniknięcia. Chaos. Wszystko się może zdarzyć.
I lepiej nie mówić nic o jutrze.
Ale jutro, inshallah, jedziemy na pustynięJ

6 komentarzy:

  1. Super!A kolorki - nie moglo byc innych!Bardzo sie ciesze ze piszesz!

    OdpowiedzUsuń
  2. Inshallah- podoba mi się to słowo :)wpiszę go do mego codziennego słownika, może zastępować naprawdę wiele w ost. czasie;)Świetny pomysł z tym blogiem!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. MAGDZIU....nie daj się zwieść, pobożnym Niewiastom...odnośnie kolorków...Pazur jest i w kolorkach ! W końcu , było nie było "sroce spod ogona nie wypadłaś" ?, ale po lubelskim PLASTYKU jesteś...i o "Historię Sztuki" się otarłaś, przecież nie plecami....hihihi, ale poważnymi studiami i wyczuciem. Więc oprócz bloga i pisania, namaluj coś jak Ciebie natchnie i wena twórcza spadnie, jak ten śnieg w Jerozolimie znienacka...Odwagi niech się leje farba...artystyczny ślad...tego co nosisz w sobie...po ulicach świętego Jeruzalem!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dobry pomysł. Ilustracje bardzo się przydadzą. Wiadomo gdzie ;)

      Usuń