Drugi z tramp-tripów odbył się w
zdecydowanie przeciwnym kierunku, bo na północ. Zresztą został niejako
wymuszony przez okoliczności, bo musiałyśmy się dostać na Górę Błogosławieństw,
za Tyberiadę w piątek popołudniu/wieczorem czyli już w szabat. Ostatni autobus
odjeżdżał z Jerozolimy o 14.00 - więc kiedy jeszcze byłyśmy w pracy. Nie
mogłyśmy się zabrać z nikim znajomym - co było robić… poszłyśmy znowu na stopa.
Niedaleko wjazdu do tunelu , przy
Hebrew Univeristy jest przystanek, który świetnie się do tego nadaje. Ruch
całkiem całkiem. Niestety ludzie jakoś niechętni, żeby się zatrzymać. W końcu
zabrał nas jakiś starszy pan jadący do Maale Adumim. Niezbyt rozmowny, ale
bardzo miły. Zostawił nas przy głównej drodze, zjeżdżającej ku Morzu Martwemu i
kazał nam na siebie uważać. Potem ponownie upłynęło trochę czasu zanim ktoś się
zatrzymał. Tym razem para jadąca nad Morze Martwe. Ona Izraelka, widać to od
pierwszego wejrzenia. Ciemne kręcone włosy, pociągła twarz, szczupłe ręce o
długich palcach. Skupiona na drodze i na rozmowie z nim. On jak się okazało
Australijczyk, z Melbourne. Blondyn, jasne oczy, wielki tatuaż na lewym
ramieniu. Bardzo pogodny, jak dowiedział się, że chcemy jechać do Australii to
opowiedział trochę o swoim mieście. Że stolica kultury, mnóstwo wydarzeń
artystycznych. Słowem poleca.
Zostawili nas przy skrzyżowaniu, gdzie droga nr 90 prowadząca
do Bet Shean odbija na północ. Słońce chyliło się już ku zachodowi a przed nami
było wciąż sto trzydzieści kilometrów do pokonania. Jakiś przystanek w dziczy,
na pustyni judzkiej. „W koło żywego ducha” jak śpiewa Kazimierz Grześkowiak. No
nic, siedzimy sobie. Czas płynie, przejechało kilka samochodów. Może cztery,
pięć. Puściuteńko. Zatrzymał się jakiś chłopak jadący do kibucu (Argaman?) po
drodze. Super. Byle do przodu. Zostawił nas przy naprzeciw stacji benzynowej na
przystanku. Pomyślałam wtedy, że skoro jest stacja to nawet jeśli nikt nas
stamtąd nie zabierze – przeżyjemy noc bez problemu. Ale niebawem zatrzymał się
autobus. To zdarzyło mi się pierwszy raz
w życiu. Złapać na stopa pusty autobus turystyczny. Pan kierowca wyglądał
trochę na mruka (fizjonomia Ropucha, powiedziałabym), ale okazał się w
porządku. Jechał prawie do Bet Shean.
Przed Bet Shean jest check-point znany z dokładności kontroli
jakie tam są przeprowadzane. I kiedy tam dojechaliśmy (było już ciemno)
oczywiście musiałyśmy się pofatygować na kontrolę i udzielić odpowiedzi na
pytania co robimy w Izraelu, skąd się wzięłyśmy w autobusie etc. I pan kierowca
wiedząc ile to może trwać mówi nam, że on nie może na nas czekać, bo nie
wiadomo ile to zajmie.
Ale tutaj na wysokości zadania stanęli izraelscy żołnierze.
Kontrola była szybciutka a pan kierowca został zatrzymany przez nich do momentu
kiedy ją przebrnęłyśmy.
I tak dojechałyśmy do kolejnego przystanku, gdzie spotkałyśmy chłopaków na przepustce, okazali się bardzo pomocni, bo dzięki nim złapałyśmy kolejnego stopa – dziewczynę, która zabrała nas do Tsemach. Gali. Okazało się, że jej babcia urodziła się w Polsce, opowiadała nam o tym jak ściągnęli dla niej z Internetu na urodziny „sto lat” po polsku i jak babcia się cieszyła. Poza tym mówiła trochę o Israel Trail (http://www.israeltrail.net/), który przeszła w zeszłym roku i o tym jakim fenomenalnym było to przeżyciem. Zostawiła nam do siebie kontakt.
I tak dojechałyśmy do kolejnego przystanku, gdzie spotkałyśmy chłopaków na przepustce, okazali się bardzo pomocni, bo dzięki nim złapałyśmy kolejnego stopa – dziewczynę, która zabrała nas do Tsemach. Gali. Okazało się, że jej babcia urodziła się w Polsce, opowiadała nam o tym jak ściągnęli dla niej z Internetu na urodziny „sto lat” po polsku i jak babcia się cieszyła. Poza tym mówiła trochę o Israel Trail (http://www.israeltrail.net/), który przeszła w zeszłym roku i o tym jakim fenomenalnym było to przeżyciem. Zostawiła nam do siebie kontakt.
Zanim dotarłyśmy do Tyberiady jechałyśmy jeszcze trzema
samochodami. Okazuje się, że finisz czasem jest najtrudniejszy (bo Tsemach jest
już całkiem blisko). Byłyśmy tam na 22.00 a wyjechałyśmy ok. 18.00.