niedziela, 21 października 2012

Mamy bez wątpienia jesień.
Moja słowiańska dusza wyczuwa, że gdzieś za siedmioma morzami, za siedmioma rzekami, w miejscu gdzie się urodziłam, życie zaczyna się układać do snu w korzeniach drzew, liście usychają i opadają, dając wcześniej wspaniały koncert na sto pięćdziesiąt odcieni pomarańczu.
Nawet tutaj, w ciepłych krajach, gdzie jak pisze Baczyński „ptaki powrotne umierają wśród pomarańczy na rozdrożach”, zawitał zmierzch lata, delikatniejszy, jakiś bardziej nieśmiały, ale wyczuwalny. Zmieniło się światło, słońce jakby się trochę zmęczyło. Niebo w nocy wygląda zupełnie inaczej, gwiazdy zmieniły miejsca, szykując się na zimę. Ale nade wszystko poznaję jesień po tym co we mnie. Opanował mnie ten refleksyjny, leniwy nastrój jesienny. Kiedy człowiek tylko czytałby, pisał i popijał kolejne rozdziały herbatką z miodem. I może jeszcze reflektował nad życiem.
W rzeczy samej mam ostatnio dużo przemyśleń. Natury filozoficznej.
O człowieczeństwie, bo w przeciągu ostatniego tygodnia miałam okazję zaobserwować trzy ciekawe osoby. Bardzo rożne. Jedną z pozycji widza, dwie z pozycji słuchacza. Każdy ze swoim mikrokosmosem i z pewnym dziełem, które może o nim świadczyć, mówić niejako za niego. Pierwsza osoba – znany artysta, urodziny jeszcze przed wojną. Dzielny sceptyk. Tak bym go podsumowała. Ale szalenie inspirujący, konstruktywny, młody duchem  i przede wszystkim obdarzony poczuciem humoru. To, co zrobił bardzo osobiste, przefiltrowane przez jego historię życia i wrażliwość. Nie czuć żadnego międzypokoleniowego dystansu. Świetnie się rozmawia. Jak z o wiele starszym bratem, który zachęca do podjęcia wysiłku, do zmierzenia się z życiem. Do podążania za pasją. Całe jego życie przemawia za tym.
Druga osoba – też artysta. Młody jeszcze, ale niebywale utalentowany. Wnoszący zupełnie nową jakość do dziedziny sztuki, której się poświęcił. Piękny mężczyzna a jednak jako człowiek jakiś nieprzekonujący. Genialny performer, a jednak uznał za stosowne nie wystąpić w pełnej przytomności, a w odmiennym stanie świadomości. To ciekawe jak stan wewnętrzny twórcy promieniuje na dzieło. Mimochodem gdzieś wycieka. I jeśli ktoś nie jest pogodzony ze sobą, jeśli nie ma się dobrze w swojej skórze – to również jego sztuka na tym cierpi, wkrada się w nią fałszywa nuta, niekoherentność. Widz wyczuwa, że oto serwują mu tu jakiś chłam, nawet jeśli forma jest doskonała. Ja wyczuwam. Że twórcy nie ma w tym co stworzył. Puste oczka mówią mi o tym, że wspaniała forma stała się tylko wydmuszką. Albo balonem. Napompowanym przekonaniem o własnej świetności.
Trzecia osoba –  nie artystka, chociaż z aktorskim wykształceniem. Bardzo piękna, zdolna i przedsiębiorcza dziewczyna, z którą miałam wczoraj niespodziewanie długą i poważną rozmowę. Zostawiła dobrze płatną pracę, żeby wyjechać na kraj świata (nie tutaj, na inny kraj) i pomagać dzieciom z ulicy. Małym zafajdanym zwierzątkom, które się prostytuują i zawsze są na haju. Uważa to, za najpiękniejsze doświadczenie w swoim życiu.  Aż trudno w to uwierzyć, bo historie, które opowiedziała mrożą krew w żyłach. Opowieści o degrengoladzie i degradacji człowieczeństwa. O dziesięcioletnich dziewczynkach, które rodzice zmuszają do zarabiania na życie własnym ciałem. A ona wierzy w to, że każdy człowiek na w sercu światło i że niektórym po prostu trzeba pomóc je odnaleźć i pielęgnować, żeby nie zgasło. I żeby mogli za nim iść.
Bardzo mnie poruszyła konfrontacja tych trzech figur. Bo odkryłam coś niesamowitego. Że nie bardzo się liczy jak bardzo jestem utalentowana. Liczy się co z tym robię. Jak podchodzę do życia. Bo mogę stawić mu czoła z pełną świadomością problemów. Mogę też  po prostu szukać sposobu ucieczki od rzeczy, które mnie przerastają. Starać się znieczulić i odciąć od rzeczywistości – zamiast stanąć do walki, ryzykując, że mogę ucierpieć. Jestem pełni człowiekiem, gdy nie boję się zanurzyć w rzeczywistości, gdy biorę ją na trzeźwo w całej okazałości. I co ciekawe, w sztuce też jakoś bardziej poruszają prawdziwe emocje, które z niej emanują, niż najdoskonalsza forma podszyta pustką.
Ale ostateczny wniosek, który pragnęłam przekazać, jest następujący – o moim człowieczeństwie nie decyduje mój talent. To jak bardzo jestem piękna, inteligentna czy uzdolniona. Najważniejsze jest czy i jak relacjonuję się z innymi. Czy jestem dostatecznie odważna, żeby świadomie brać udział w życiu. 





środa, 3 października 2012

wtorek, 2 października 2012

Pro tramp raz jeszcze czyli dokąd może zaprowadzić rozmowa z izraelskim żołnierzem


Poniedziałek wieczorem, pierwszy dzień października, Derech Hebron 28.Koncert Mosha Ben Ariego w Zappa Club. Fenomenalny występ, świetne miejsce, wspaniała publiczność.
Historia jest warta opowiedzenia.
Mosh Ben Ari jest izraelskim muzykiem, o rosyjsko–jemeńsko–irańskich (lub irackich?) korzeniach, obracającym się w swojej twórczości w ramach reggae, popu i muzyki świata. W latach dziewięćdziesiątych założył zespół Sheva, popularyzujący ideę pojednania izraelsko–palestyńskiego. Bardzo ciekawa postać, a przede wszystkim świetny performer dysponujący pięknym, wibrującym głosem (i dreadami do pasa), który brzmi świetnie zarówno w lirycznych balladach jak i skocznych piosenkach w sam raz dla wielbicieli reggae.
Interesujące jest to w jaki sposób weszłam w kontakt z jego muzyką, ponieważ stało się to zupełnym przypadkiem. Nie słucham tu radia ani nie oglądam telewizji. Zwykle nową muzykę poznaję dzięki linkom znajomych na fejsbuku albo na zasadzie polecenia przez osoby, których gust muzyczny oceniam pozytywnie.
Ale nie tym razem.
Jakiś miesiąc temu przemieszczałam się z G. i F. stopem do Galilei (szabat, nie ma autobusów) i jedną z osób, która się nad nami ulitowała był młody chłopak, myślę, że około dziewiętnastoletni, żołnierz na przepustce, który jadąc słuchał muzyki. Szczególnie jedna piosenka bardzo mi się spodobała, więc zapytałam co to jest i dowiedziałam się, że to Mosh Ben Ari. Z niejakim trudem zapisałam to po hebrajsku w kajeciku i obiecałam sobie to wygooglować, myśląc, że kto to słyszał tak się nazywać.
I tak się zaczęło… znalazłam na youtubie szeroki wybór kawałków Mosha i nie mogłam przestać go słuchać. W domu, w pracy. Na okrągło. Zupełnie wciągnęło. Nie tylko mnie, ale i G.
Niesamowita dawka pozytywnej energii. Chce się żyć dzięki tej muzyce.
I, znowu całkiem przypadkiem, pewnego razu rzucił nam (mi i G.) w oczy plakat  reklamujący koncert Mosha w Jerozolimie. I obiecałyśmy sobie, że pójdziemy. Co niniejszym zrobiłyśmy. Koncert był tak inspirujący, że postanowiłam się podzielić swoją radością. Samo miejsce jest świetne, bo jest to klub muzyczny, ale połączony z restauracją, można tam przyjść najpierw na kolację a potem cieszyć się wspaniałą muzyką na żywo. Ascetyczny wystrój w ciemnych kolorach, zgodnie z obecnymi trendami. Kelnerzy uprzejmi jak nie w Izraelu. Pełno ludzi w różnym wieku, nawet lekko ortodoksyjnych. Wszędzie słychać tylko hebrajski. Czułam się chociaż trochę zinkulturowana.
Co prawda w trakcie występu niewiele zrozumiałam, ale to nic nie szkodzi. Nauczę się jeszcze hebrajskiego i będę śpiewać rozumiejąc słowa. Bo na razie po prostu zapamiętałam niektóre refreny i powtarzałam je jak papuga. Trudno, treść niedostępna, skupiłam się na formie i to tym razem mi wystarczyło. Byłam poruszona tymi melodiami, ale też bardzo-bardzo-bardzo radością jaką mieli z grania muzycy. Bo to przechodzi na odbiorcę. Nic więc dziwnego, że po kilku kawałkach niewiele osób zostało na swoich miejscach. Większość wstała i zaczęła tańczyć. Zapamiętałam szczególnie dwie osoby z tego tłumku. Szczuplutką dziewczynę w bieli, z widocznym już ciążowym brzuszkiem, która spokojnie gibała w objęciach męża/chłopaka. I „promieniejącą czterdziestkę” – piękną dojrzałą kobietę o twarzy, z której emanowała taka radość, że zupełnie mnie to poraziło. Widać było, że nie jest młodziutka, że może ma już własne duże dzieci i na pewno bagaż doświadczeń. Niemniej jednak zachowywała się jakby dopiero co wyszła z raju. Świeża i ujmująca jak Ewa zanim słyszała o jakimkolwiek wężu. Wydawało się, że jest sama na sam z muzyką, że ta muzyka w niej się przelewa kaskadami i na zewnątrz ujawnia się jako światło spontanicznie bijące z jej rysów i ruchów. Nie mogłam po prostu oderwać od niej wzroku – bo świeżość i radość chyba zawsze tak przyciąga.
Nie mam pojęcia jak to się stało – szłam na koncert podekscytowana, ale zestresowana różnymi wydarzeniami zeszłego tygodnia, z bólem głowy i kręgosłupa, zmęczona po pracy. Trochę jęcząca i marudna. Nawet w pewnym momencie chciałam wracać do domu i iść spać. A po koncercie nie mogłam przestać się uśmiechać. Po prostu nie mogłam. Zaczarowało. Mnie.
Mosh Ben Ari.
מוש בן ארי
Serdecznie polecam.